4.11.2014

Prolog [Part II]

Sława, szybkie samochody, czerwone suknie.
Kochanie, tylko Ciebie mi w tym wszystkim brak.
~*~


Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata. Tyle się działo wokół mnie, tyle się zmieniało. Ludzie wpadali do mojego życia i uciekali, byłam ciągle na walizkach, w pogoni za marzeniami. Każdego dnia pięłam się coraz wyżej, osiągałam coraz więcej. Ekskluzywne pokazy, bankiety, drogie suknie, szybkie wozy, życie w blasku fleszy. Jechałam ukochanym Chevy Malibu na imprezę zorganizowaną z okazji urodzin jednego z bardziej wpływowych producentów muzycznych w całych Stanach Zjednoczonych. Wpatrywałam się w uliczne lampy, nocne życie LA. Zastanawiałam się nad życiem, tak po prostu. Ostatnio coraz częściej myślałam na tym, kim tak naprawdę jestem i do czego dążę. Mieszanka zwykłej dziewczyny z Lafayette z supermodelką, która powoli przyzwyczajała się do swojej roli. Można by rzec, że przekonałam się do tego zawodu. Znalazłam przyjaciół, spokój, chyba to czego na początku szukałam. Jednak dalej nie mogłam dostać tego, czego tak naprawdę pragnęłam. Miłości. To uczucie powoli zabijało. Odizolowałam się od świata i nie miałam nic poza wybiegiem i tymczasowym mieszkaniem. Dawne wychodzenie na drinki, zastąpiłam siedzeniem w samotności pod kocem, a randki malowaniem tego co tylko mi w duszy grało. Nie miałam pojęcia co działo się na świecie, nie oglądałam telewizji, nie czytałam gazet, nie słuchałam radia. Jedynce co miałam to mój walkman, zawsze spakowany do torby na podróż. 
- Jane, Jane kiedy następny pokaz?!
- Kim był mężczyzna, którego ostatnio spotkałaś w restauracji?!
- Niedługo tydzień mody w Mediolanie, czy wystąpisz na pokazie Versace? - Po otworzeniu drzwi wozu do uszu doleciała mi fala pytań, a oczy oślepiło światło pstrykających aparatów. Pospiesznie przeszłam po czerwonym dywanie i weszłam do środka budynku. Na holu w którym wisiał przepiękny, kryształowy żyrandol przywitał mnie gospodarz imprezy. Złożyłam mu życzenia i wręczyłam prezent, po czym ruszyłam na salę, w której miała odbyć się impreza. Uśmiechając się, witałam znane sobie osoby, by w końcu usiąść wyczerpana na krześle. Spoglądałam na ludzi, którzy rozmawiali z sobą, śmiali się. Wyglądali na szczęśliwych, ale czy tak naprawę było? Czy pod maską wiecznego uśmiechu nie krył się ból i smutek? Show business był taki zakłamany. Ciężko było wykryć szczerość, obłudę, radość, czy zwykła fałszywość.
 - Jane, chciałbym przedstawić ci tych znanych muzyków z Los Angeles, o których kiedyś ci wspominałem. - Obróciłam się gwałtownie, czując męskie dłonie na ramionach. Poprawiając suknię, wstałam z miejsca i podniosłam wzrok. Zaparło mi dech w piersiach, serce zabiło o wiele mocniej. Ujrzałam Duffa, Slasha i Stevena! Po ponad trzech latach znowu się spotkaliśmy. 
- To wy! - Nie patrzyłam na obecność innych i zasady jakimi powinnam się kierować. Najzwyczajniej w świecie wyściskałam każdego po kolei. 
- Jane, dalej taka piękna. - Wysoki blondyn puścił mi oczko, uśmiechając się szeroko. Nawet nie zdążyłam podziękować, bo w zdanie wszedł mi Steven. 
- McKagan, bo ci jeszcze stanie. - Parsknął śmiechem, a tuż za nim Slash. Tylko Duff miał morderczy wyraz twarzy, jakby zaraz miał kogoś zabić.
- Opowiadajcie co tam u was słychać?! Jezu, tyle was nie widziałam!
- Jesteśmy Guns N' Roses, wydaliśmy płytę i teraz jesteśmy tutaj. - Slash wzruszył zabawnie rękoma, zakrywając się jeszcze bardziej za burzą loków.
- To wspaniale! Gratulacje. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się usłyszeć was na żywo. - Duff objął mnie ramieniem i zagwarantował, że dla mej osoby zagra specjalny koncert. Chciałam jeszcze o tyle zapytać, tyle się dowiedzieć, nacieszyć się nimi, jednak nie było mi to dane. Jedna z koleżanek zawołała mnie do siebie, krzycząc że to pilne. Wzdychając cicho, przeprosiłam chłopców i ruszyłam w jej kierunku. Szłam z blondynką za rękę, nie wiedząc dokąd zmierzamy. Zostawiła mnie na jednym z korytarzy, nakazując na siebie poczekać. Stałam tam dobre kilkadziesiąt minut, wpatrując się w pomalowane na złoto ściany, a jej nie było i nie było. Już miałam iść, kiedy na drugim końcu korytarza ujrzałam jego. Zmiękły mi nogi, serce podskoczyło do gardła, ręce zaczęły się mimowolnie trząść, a mózg przestał normalnie funkcjonować. Rude włosy, na których widniała bandana, skórzane spodnie, kowbojki, ramoneska. Wyglądał idealnie. Mój Bill Bailey, ten Bill Bailey! Spoglądałam na niego, czując jak do oczu napływają mi łzy. Pojawił się tak znikąd i tak szybko wywołał we mnie tyle emocji.
- Bill... - Szepnęłam i już po chwili znalazłam się w jego ramionach. Brakowało mi tego, tak cholernie brakowało. Potrzebowałam tego rudzielca, jako przyjaciela. Jako kogoś na kim mogłabym polegać, do kogo się przytulać, tak jak to było dawniej. 
- Janie, tyle czasu. - Uśmiechnął się, po czym cmoknął mnie w czoło. Chciałam mu tyle powiedzieć, w głowie miałam ułożony potok słów, którego jednak nie udało mi się uzewnętrznić. - Tyle się nie widzieliśmy. - Odsunął się krok do tyłu i zmierzył mnie wzrokiem do tego stopnia, że czułam dreszcze przeszywające całą linię kręgosłupa. - Tyle się zmieniło. Ty jesteś modelką, ja śpiewam w Guns N' Roses, a przecież jeszcze wczoraj balangowaliśmy w ruderze przy Valley Street. 
- Czas szybko leci. - Powiedziałam cicho, patrząc w jego zielone oczy. 
- Ale my się nie zmieniamy, prawda? Dalej jesteś tą kochaną Jane. - Uśmiechnął się ciepło. - Chodź, wyjdźmy stąd. Mam ci tyle do powiedzenia. - Złapał mnie za rękę i poprowadził w stronę windy. Kątem oka przyglądałam się jego sylwetce, stylowi poruszania się, mimice twarzy, gestom. Prawie nic się nie zmienił. Nareszcie powróciło do mnie uczucie, którego tak dawno nie zaznałam. Teraz tak jak w Lafayette, szliśmy w ciszy, uciekając do swoich myśli.  Dotarliśmy na sam szczyt budynku, a mianowicie na dach. Wychodząc na zewnątrz poczułam gorące kalifornijskie powietrze, otulające moją twarz. Chyba tu było moje miejsce. 
- Myślałaś o mnie czasami? - Zapytał się nieśmiało, kiedy usiedliśmy na skraju dachu. Zastanowiłam się nad odpowiedzią. Przecież cały czas siedział w mojej głowie wraz z Izzym. Jadąc z Lafayette do LA miałam nadzieję go spotkać, za każdym razem kiedy tu wracałam miałam nadzieję, że znowu go zobaczę. 
- Całkiem często. Nawet przez pewien okres czasu kręciłam się w tych okolicach, mając nadzieję że ujrzę tą rozwrzeszczaną buźkę. - Uśmiechnęłam się, patrząc na jego reakcję. 
- To teraz będziesz mogła patrzeć na nią kiedy tylko będziesz chciała, wystarczy jeden telefon. 

______________________________

Cześć i czołem :) Wiem, że narobiłam syfu i nie za bardzo wiadomo o co chodzi, jednak niedługo całe opowiadanie ruszy do przodu (czas najwyższy!). Tak więc oto witam Was prologiem tomu drugiego :) Mam nadzieję, że skomentujecie licznie, bo bardzo mi na tym zależy. 
Chelle

17.10.2014

Rozdział 20

"Tak bardzo starałam się nie pakować w kłopoty,
Ale w mojej głowie mam wojnę,
Więc po prostu jadę"
-Lana Del Rey "Ride"


~*~



*Oczami Axl'a*
(Muzyka)

Zawsze widziałem, że będę miał w życiu pod górkę i nikt mnie nie wesprze. Już od dzieciaka nie miałem oparcia w żadnym człowieku, nawet w matce. Wszyscy tylko patrzyli jak mierzę się z szarą rzeczywistością, udając, że mi kibicują. Pomoc nie nadchodziła. Nigdy.  Wszędzie byłem sam. Tak samo stało się, kiedy wróciłem. W sumie to nie wiem czego oczekiwałem. Miałem nadzieję, że przyjmą mnie z otwartymi ramionami, ciesząc się z mojego powrotu? Przecież doskonale znałem swoją rodzinę. Czułem, że nie bylem jej prawowitym członkiem. Izzy miał rację. Pieprzony, zawsze ma rację. Nie znoszę tego, kiedy przed samym sobą muszę to przyznawać. Nie cierpię być w błędzie. Szkoda, że tak zazwyczaj jest. Tym razem również. Gdybym tu nie przyjeżdżał, nie musiałbym leźć z tymi wszystkimi torbami do tej pieprzonej rudery. Pamiętam ją jeszcze z czasów gimnazjum, kiedy to razem z Izzym i Jane uciekaliśmy nocami z domów, aby tylko się tam spotkać i posłuchać muzyki, porozmawiać, napić się i zapomnieć o paru sprawach. Jednak po czasie przestaliśmy tam chodzić. Przynajmniej ja. Za bardzo bolało mnie to, co tam się wydarzyło. Pierwszy raz w życiu wydarłem się na Jane i o mały włos jej nie uderzyłem. Do tej pory mam przed oczami widok uciekającej z łzami w oczach dziewczyny. Przeprosiłem ją, ale i tak czuję się źle. Dlatego nie chciałem teraz nocować w tej ruderze, źle mi się kojarzyła. Nie miałem jednak wyboru. Chcąc uniknąć większego poruszenia w mieście, a przynajmniej w mojej dzielnicy z powodu  przyjazdu, udałem się do tego syfu. Zawsze mogłem spać na dworcu, jednak noce w Indianie nie należą do ciepłych, tym bardziej zaawansowaną jesienią.

Wszedłem do budynku, który w każdej chwili mógł runąć. Wszystko wyglądało tak, jak parę lat temu. No może grzyb na ścianach się powiększył. Kanapa dalej zalegała pod oknem, butelki pod czymś w rodzaju ceglanego iglo, a spreje walały się po ziemi tworząc artystyczny nieład. Przyglądałem się temu wszystkiemu mając mieszane uczucia. Z jednej strony przypominało mi się wiele zabawnych przygód, a z drugiej tych bardziej mrocznych. Postanowiłem skupiać się na tych pierwszych. Spojrzałem na ścianę, na której widniało kilka napisów.


"Bill to ruda pała, która nie chce mi dać wódki"

Dzieło Izzy'ego. On zawsze miał o to do mnie pretensje. Jane nie piła zbyt dużo i wystarczała jej swoja porcja. 
"A ja lubię panią Stephanie." 

To akurat napisała Janie, po akcji ze Stephanie - starszej pani, teraz może po sześćdziesiątce, która dała jej jakieś kolorowe cukierki, po których wszyscy lataliśmy niemalże pod sufitem. Nie mam pojęcia skąd ta babcia miała takie mocne środki, ale to były nasze pierwsze kontakty z tego typu używkami.

"Jane May, Jefferey Isbell, Bill Bailey"

I na samej górze widniały nasze ogromne podpisy. Zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu, po chwili jednak poczułem wewnętrzny ból, mając świadomość, że to nigdy nie wróci. Nigdy już nie będziemy w tym miejscu razem, a tym bardziej tacy sami. Piękni, młodzi, beztroscy. Chyba to najbardziej mnie przygnębiało. Upływający czas, którego nie da się cofnąć, ani nawet zatrzymać... Chociaż na minutę. 



~*~
Blondyn przesiadywał w mieszkaniu, delektując się papierosowym dymem wypełniającym jego podniszczone już płuca. Wszechobecną ciszę, która panowała w bloku przerywała jego gra. Improwizował coś na gitarze akustycznej. Myślami był z Jane, za którą tęsknił. Co prawda nie byli ze sobą zbyt długo, jednak zdążył ją pokochać. Brakowało mu zapachu jej ciała, włosów, a także delikatnego głosu, który zawsze budził go po przyjemnie spędzonej nocy. Co prawda na oku miał już Mandy, która również wydawała się być dobrą partnerką, jednak chciał też brunetki, która teraz rozkręcała karierę gdzieś w Nowym Jorku. Nie potrafił się zdecydować. Serce dosłownie rozrywało mu się na dwie części, chcąc uciec do obydwu kobiet, rozum natomiast obstawiał jedną, Mandy. Była blisko, doskonale się rozumieli, potrafili rozmawiać godzinami. Zakochał się we własnej sąsiadce, na którą kilka miesięcy temu nie zwracał nawet uwagi. Dopiero teraz zawróciła mu w głowie. Może dlatego, że szybko kogoś potrzebował? Ba! Blondyn zawsze kogoś potrzebował, aby się nim zajmował, interesował, trochę jak takie duże dziecko. Nie potrafił być sam. Kiedy już tak się działo, szybko kogoś sobie szukał. Tak oto poznał Nancy, później Jane i na koniec Mandy.
Kończył już grać, wypalając trzeciego papierosa, kiedy pomieszczenie przeszył dźwięk dzwoniącego na korytarzu telefonu. Usłyszał jak ktoś szybko otwiera drzwi i podnosi słuchawkę. Bo chodzie wiedział, że to jego olbrzymi sąsiad Darcy. Nie chcąc wsłuchiwać się w rozmowę, wyszedł na niewielki balkonik. Nie dane mu było jednak tam przesiadywać.
- Duff, to do ciebie! Jakaś Nancy dzwoni! - Darcy wydarł się chyba na pół osiedla. McKagan wyszedł z mieszkania i biorąc zwisającą luźno słuchawkę do ręki, przyłożył ją sobie do ucha. 
- Co jest? - Rzucił krótko. Był lekko wkurzony na dziewczynę, która od kilku tygodni nie dawała o sobie znaku życia, a przecież kiedyś z nim była. Miał dziwne uczucie, że ta laska wyjątkowo czegoś od niego chce. 
- Duff... - Usłyszał jej cichy płacz. Nie wiedział co się stało, lecz nie podobało mu się to. - Jestem w szpitalu. Chodzi o Roberta... - Pociągnęła nosem, a blondynowi zmroziło krew w żyłach. Miał przed oczami już tylko jeden obraz, za który siebie co chwila karcił. 
- O co chodzi? - Złapał się za głowę, wyczekując odpowiedzi. 
- To nie jest rozmowa na telefon. Przyjeżdżaj, a sam się dowiesz. - Jej ton jakby nieco wypogodniał, stał się bardziej... radosny? Duff zgłupiał, nie mając pojęcia o co jej chodzi. Może po prostu się czegoś naćpała i teraz ma odpały? Przecież był u przyjaciela wczoraj i wszystko było w porządku, o ile można tak nazwać okropny stan śpiączki. Musiał sam się przekonać o co chodzi dziewczynie. 
- Dobra, za pół godziny będę. - Odłożył słuchawkę i wrócił do mieszkania. Dotychczas gołą klatę zakrył zbyt dużą koszulką z logo Misfits, a na nogi ubrał czarne, zdarte już kowbojki. Nie namyślając się dłużej, zamknął mieszkanie i pomknął do miejsca, w którym leżał jego jedyny prawdziwy przyjaciel. 

~*~

Slash i Steven bezcelowo snuli się cały dzień po ulicach Los Angeles. Kolejny dzień, w którym nie mieli nic do roboty. Powoli tracili jakiekolwiek perspektywy na życie. Coraz rzadziej rozmawiali o zespole i coraz rzadziej sięgali po instrumenty, które kurzyły się gdzieś w kątach mieszkania. Zatracali się w siedzeniu w klubach, bądź szukaniu pieniędzy na coraz to nowsze używki. Doskonale wiedzieli, że nie jest to dobre i mogą się stoczyć, a mimo to balansowali na cienkiej linie. 
- Steve idziemy do Marca do Canter's Deli. Na niego zawsze mogę liczyć. - Wybełkotał mulat, ciągnąc spory łyk whisky prosto z gwinta. Oparł się o ramię blondyna, próbując złapać równowagę. Już planował kolejną zabawę z niszczącymi środkami. Na samą myśl o heroinie przyspieszył, tak żeby jak najszybciej być w lokalu kumpla. Kilka minut i byli na miejscu, które doskonale znał już od dzieciaka, kiedy to jeszcze chodził za rączkę z mamą. Z samego progu restauracji został przywitany przez długoletniego przyjaciela. 
- Slash przyszedłeś! I jest Steven. Wchodźcie do mnie. - Uśmiechnięty brunet zabrał ich do swojego pomieszczenia nad rodzinną knajpą. Tam rozsiedli się na wygodnych, czerwonych kanapach, podziwiając osiągnięcia Canterów. 
- Marc, mam do ciebie sprawę. - Hudson bełkotał coś swoim pijackim językiem. Jego przyjaciel doskonale wiedział, czego chce, lecz tym razem nie mógł pomóc. Obiecał sobie, że już nigdy więcej nie da mu pieniędzy na dragi. Nie chciał mieć nic wspólnego z jego uzależnieniem, nie chciał pomagać mi się niszczyć. 
- A ja do ciebie. Załatwię ci odwyk, trochę odpoczniesz, przemyślisz kilka spraw, a ja w zamian załatwię ci występy na Sunset. Założysz zespół i wszystko się ułoży. Złap życie za rogi i prowadź jak należy, a nie spieprzasz w ciemne, boczne dróżki. - Tłumaczył mu, a Steven tylko się temu przysłuchiwał. Co prawda on nie miał aż tak dużego problemu, ale też potrzebował odpocząć od alkoholu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że musi stanąć na nogi, spiąć tyłek i dążyć do spełnienia marzeń.



~*~

*Oczami Jane*

(Muzyka)


Coraz bardziej denerwowało mnie własne życie. Wieczna huśtawka nastrojów, taki wielki rollercoaster. Za dnia było pięknie, wszystko zaczęło się normować, chodziłam na sesje, robiłam z tego całkiem przyzwoite pieniądze, jednak wieczorem... Wokół mnie było mnóstwo osób, ale nikogo nie potrafiłam polubić na tyle, aby móc zaufać. Ludzie z modelingu byli inni. Zwracali uwagę na status społeczny, wygląd, majątek, charakter był tutaj raczej mało ważny. Bałam się, że po jakimś czasie przebywania w takim towarzystwie, ja również zmienię swoje światopoglądy. W końcu "z kim przystajesz, takim się stajesz". Miałam nadzieję, że to się jednak nie sprawdzi. Chciałam być normalna. Taka jaka jestem naprawdę, a nie pod zasłoną modelki. 

- Jane, gotowa? Wchodzisz za 3... 2... 1... - Tak, zaczęło się. Jestem początkującą modelką, a to jeden  z moich pierwszych pokazów. Jak zawsze, stres i obawa. A w tym zawodzie tego nie może być. Musisz pewnie wyjść na wybieg, z piersią wypiętą dumnie do przodu, głową uniesioną wysoko do góry. Do tego wszystkiego idź prosto, w rytm muzyki, kręć biodrami, pewnie stąpaj po podłożu na ponad piętnasto centymetrowych szpilach, kiedy patrzy się na ciebie cała chmara ludzi. Dalej nie mogę się przyzwyczaić do tego trybu życia, ani pracy. To chyba zbyt trudne jak dla mnie... Może warto było zostać tym fotografem i mieć spokój... Może porwałam się z motyką na księżyc. Sama nie wiem. Życie pokaże. Jak na razie muszę się starać opanować ten chaos. 



~*~

Siedział na podłodze, smutno brzdąkając "Wild Horses", nie mogąc pojąć dlaczego wszystko się tak potoczyło. Zawsze był myślicielem, musiał na spokojnie rozpatrywać dane sytuacje, analizować je dokładnie. Intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Przecież w pewnym momencie był już tak blisko osiągnięcia założonych celów, a teraz nagle wszystko się rozwaliło. Miał zespół, który całkiem nieźle radził sobie na scenie Sunset Strip, miał przyjaciela, miał dziewczynę, a teraz nie ma nic. Zespół przestał istnieć, trzeba było założyć nowy lub rozglądać się za jakąś grupą. Przyjaciel zostawił go na lodzie i wrócił do domu, szarpany uczuciami. Dziewczyna zostawiła go dla innego, tłumacząc się jego uzależnieniem i kontaktami i dilerami. Właśnie, dodatkowo narkotyki. Kochał je, były jego miłością, a zarazem przekleństwem, o czym również wiedział. Pochłaniał się w czarnej dziurze, z której często nie ma odwrotu. Żył z dnia na dzień, zwykłą krótką chwilą, to był jego sposób na przetrwanie w życiowym syfie. Największe jednak nadzieje, na własną przyszłość pokładał w muzyce, którą czcił ponad wszystko. Grał kiedy tylko mógł, słuchał kiedy tylko mógł, uczył się kiedy tylko mógł. Zatracił się dla największego ze wszystkich nałogów. 
Wystarczył mu kawałek podłogi i gitara. Siedział i wykonywał każdy utwór, jaki tylko przyszedł mu do głowy. Wpatrywał się przy okazji w telewizję, która emitowała właśnie jakiś pokaz mody. Stradlin nie miał pojęcia o modelingu, nawet go to zbytnio nie interesowało, po prostu chciał zrobić szum. Od czasu do czasu potrzebował takiego "sztucznego". Oglądał modelki ubrane w fikuśne stroje, jakby ukradzione klaunowi, bądź też znalezione w kontenerze dla potrzebujących. Nie rozumiał, jak można tak zniszczyć sylwetkę kobiety, poprzez tego typu stroje. Toż to zbrodnia!
Z przemyśleń wyrwał go nieznośny dźwięk telefonu, na który poderwał się niechętnie z miejsca.
-Słucham? - Warknął zdenerwowany na osobę, która miała czelność zakłócać jego święty spokój, magiczną aurę samotności.
- Izzy, wracam do LA. - W słuchawce usłyszał głos Axla. Nie wiedział co myśleć, miał mętlik w głowie, nawet nie miał pojęcia jak zareagować na tą wiadomość. To był taki mały szok. Kumpel, który kilka dni temu zjechał z anielskiego miasta, nagle chciał wrócić. 
- I co zamierzasz dalej? - Udawał mało przejętego, chociaż bardzo interesowały go dalsze poczynania przyjaciela. 
- Chcę zacząć od nowa. Zresetować się, nabrać energii, coś jak takie to... jebane katharsis! 
- Skoro tak mówisz, to tak rób. - Rzucił beznamiętnie, starając się zachować pozory obojętności. Tak naprawdę to cieszył się, że rudzielec zdecydował się nareszcie. Miał ochotę jeszcze tylko rzucić "a nie mówiłem", które dawało mu tyle satysfakcji, jednak się wstrzymał. Podczas rozmowy cały czas wpatrywał się w telewizję i w pewnym momencie dostrzegł jakby znaną sobie postać. Pod toną niepotrzebnego, ostrego makijażu ujrzał przyjaciółkę. - Mam chyba przewidzenia... - Jęknął, wpatrując się w ekran jak w ducha. 
- O czym ty mówisz? 
- Oglądam telewizję, w której jest chyba Jane! To na pewno ona! - Krzyknął radośnie. Brakowało mu tej paskudy. Zawsze wolała swojego "Billa", ale i tak ją kochał. Była taka urocza po mamusi, a jęzor miała po "zelvisowanym" tatusiu. Miło było zobaczyć ją po tylu latach i to jeszcze w takich okolicznościach! Ułożyła sobie nieźle życie. 
- Gdzie ty ją widzisz?! - Krzyknął Rose, jakby miał się zaraz udławić własnym sercem. 
- No na wybiegu! Jest modelką! 
- Nie dziwię się, zawsze była piękna... 
- Ej Romeo, nie zlej się zaraz. Przyjeżdżaj szybciej, to pogadamy i zobaczymy, może uda nam się jakoś dostać kontakt do Jane. 

________________________________________
Cóż... Nie wiem co powiedzieć, bo nie było mnie ponad dwa i pół miesiąca. To całkiem sporo, jak na mnie. Jeszcze nigdy w życiu nie zaniedbałam tak bloga... Obiecuję poprawę. Teraz już będzie tylko lepiej. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo mam pewien plan, który wejdzie w życie już z następnym rozdziałem. To co Wam dzisiaj przedstawiłam, to epilog części pierwszej. Tak kończy się pierwszy tom opowiadania. Są przewidziane 3 tomy. Jak widać, nie zbyt dużo się dzieje, bo akcja zostanie napędzona w II części. Mój misterny plan nareszcie ujrzy światło dzienne. No nic, tyle ode mnie. 

Love, 
Chelle

PS Proszę o komentarze.
PS 2 Zapraszam do zaktualizowanej zakładki pt. "WSPOMNIENIA"

24.07.2014

Rozdział 19



 Życie to podróż, a nie przeznaczenie.
~Aerosmith (Amazing)
~*~

(Muzyka)

Cała noc spędzona w pociągu z głową pełną przemyśleń. Nie miał nawet czasu na zmrużenie oka. Intensywnie myślał nad przyszłością. Zarówno tą bliską, jak i daleką. Miał pewne obawy. 
Jak przyjmie go rodzina? Co zrobi, jeśli mu nie wyjdzie w Lafayette? Czy kiedykolwiek powróci do LA? Gdzie będzie mieszkał? Czy uda mu się założyć własną rodzinę? Kim będzie? 
Tyle pytań, a odpowiedzi brak. Takie uczucie niepewności potrafiło dobić człowieka. Chciał już wiedzieć, być pewien. Domysły zdają się na nic. Przecież życie potrafi płatać figle. Wszystko jest z góry zaplanowane, a ludzie dowiadują się o tym, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.
- Lafayette... słodkie, zjebane Lafayette. - Westchnął widząc z daleka swoje rodzinne miasteczko. Nienawidził je z całego serca, jednak gdzieś tam w środku czuł się do niego przywiązany. Spędził tu całe dzieciństwo. To tutaj rozrabiał jako dzieciak i królował jako nastolatek. Brakowało mu tego krajobrazu. Tych starych kamienic, rozpadających się placów zabaw i sporych firm. W duchu cieszył się, że już jest na miejscu. Z drugiej strony bał się powrotu po ponad dwóch latach nieobecności w domu. Pewnie dużo się zmieniło. Nie wiedział, czy jest gotowy na zapukanie do drzwi.
Wysiadł z pociągu, który zatrzymał się na niewielkiej stacji. Na sam widok tych zniszczonych siedzeń i obklejonych ulotkami filarów przypomniało mu się dzieciństwo. Zawsze tu przychodził z Jane i obiecywał jej, że jak będzie konduktorem, to zabierze ją na przejażdżkę. Uśmiechnął się na przypomnienie sobie całej tej sytuacji i ruszył w dalszą drogę. Te domy, dobrze znane ulice. Wszystko przypominało mu przeszłość. Zbliżał się do celu. Pozostało mu kilkadziesiąt metrów. Serce biło coraz mocniej. Sam nie wiedział czemu tak się stresował, przecież był pieprzonym Axlem Rosem! A jednak... tutaj nie był taki pewny siebie. Niczym stara kobieta, chorująca na anemię zapukał w drzwi i czekał. Kilka sekund dłużyło się w nieskończoność. Słyszał kroki. Drzwi się otworzyły.
- Czego znowu chce... Bill?!


~*~

*Oczami Duffa*
(Muzyka)

Nadszedł pierwszy dzień pracy. W sumie to cieszyłem się z tego. Robota prosta, bezstresowa. Najważniejsze, że będę miał w końcu jakąś kasę. Przydałoby się chociażby na nowe kasety, czy trochę towaru. No ewentualnie jedzenie i jakieś ubrania. W sumie to wypadałoby się udać do sklepu po nowe koszulki i gacie. Wszystko pogubiłem i musiałem łazić non stop w tym samym, co raczej nie było atrakcyjne z punktu widzenia innych. Nie żeby mi zależało, ale... No dobra, zależało mi tylko i wyłącznie na opinii kobiet. Przedstawicielki płci pięknej zwracały na takie rzeczy uwagę. Przynajmniej tak było z Natalie, Jane i teraz z Mandy. Właśnie... Mandy. Chyba zawróciła mi w głowie. To chore, bo kilka dni po wyjeździe poprzedniej dziewczyny, zakochałem się w innej. Jak jakiś pieprzony kobieciarz. No ale co mogłem zrobić, kiedy zobaczyłem ją tak pięknie uśmiechniętą i niemalże nagą? Na każdego faceta by to zadziałało. Dodatkowo Mandy wydawała się być zawsze miła. Przyjaźnie witała się z Jane i ze mną, potrafiła zagadać i życzyć miłego dnia. Po prostu miała w sobie to coś, co działało na mnie jak magnez. Jednak jak na razie nie planowałem niczego wielkiego. Musiałem odpocząć od związków, przynajmniej na jakiś czas. Z Brixx liczyłem na jakiś flirt, dłuższą znajomość, a może kiedyś tam w przyszłości na coś poważniejszego. Matko, ona zrobiła mi pranie mózgu. Zacząłem myśleć niczym typowy Amerykanin siedzący za biureczkiem. Boże, może zaraz jeszcze wyskoczę z małżeństwem! Wróć!
Walnąłem się z otwartej ręki w czoło i to nie dlatego, że siedziała na nim mucha, po czym ruszyłem pod drzwi sąsiadki. Zapukałem kilkakrotnie, otworzyła. Znowu wyglądała tak ślicznie... Stop!
- O Duff, dobrze, że już jesteś. Muszę lecieć, bo czeka na mnie chłopak. - No to teraz dojebała jak łysy grzywką o parapet. Nie wiem jaką zrobiłem minę, ale na pewno nie byłem szczęśliwy. Chłopak, jaki chłopak do cholery?!
- Chłopak powiadasz... - Mruknąłem cicho, mierząc ją wzrokiem. Mandy nie zwracała jednak na to uwagi. Biegała po mieszkaniu, to szukając kosmetyczki, to torby i tak dalej. 
- Tak, przyjeżdża po mnie taki jeden koleś. Razem pracujemy. - Uśmiechnęła się serdecznie, nachylając się pod komodę w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu. 
- Aaaaa... Czyli taki kolega. - Rzuciłem jak jakiś debil. W sumie, to mi ulżyło. Była wolna, to najważniejsze. 
- Dobra Duff, to ja lecę. Chyba dasz sobie radę. Karma jest pod zlewem, wodę lej z kranu, a na spacery chodź co cztery godziny. Jakbyś chciał się załatwić to toaleta jest tutaj, w salonie jest telewizja jakby co, a piwa w lodówce. - Wskazała palcem na kuchnię i wyszła. Fajnie, darmowe piwka w pracy? Czemu nie? Taka robota mi jeszcze bardziej odpowiada. Lucky i Courtney nie są raczej problematycznymi psinami, więc będę miał sporo czasu dla siebie.

~*~
Po raz kolejny obudził się w objęciach jakiejś obcej laski. Tym razem jednak miał szczęście. Dziewczyna była całkiem ładna. Leżała obok niego, wtulona w poduszkę. Izzy podniósł się na łokciach i przyjrzał mieszkaniu. Było zadbane, ładnie urządzone. Z tego faktu wywnioskował, że blondynka musi mieć kasę. Kiedy spała, przeszukał mieszkanie w poszukiwaniu pieniędzy. Robił tak jeszcze z Axlem, kiedy szli do domów prostytutek. Granie w klubie nie wystarczało, więc trzeba było sobie jakoś radzić. 
Tym razem Stradlin wzbogacił się o dwieście dolców.  Było tego więcej, jednak nie chciał kraść wszystkiego. Dziewczyna od razu by to zauważyła i wezwała policję, a kłopoty były mu naprawdę niepotrzebne. Wrócił do łóżka i wpatrywał się w uśmiechniętą twarz towarzyszki. Korciło go, aby ją obudzić. Nie chciał siedzieć jak dupa, nic nie robiąc. Chłodną dłonią przejechał po policzku blondynki, która od razu otworzyła oczy. Chyba się wystraszyła, jednak po chwili odetchnęła z ulgą. Brunet nic nie mówiąc, dalej się w nią wpatrywał. Lubił ciszę i lubił obserwować. 
- Dzień dobry. - Rzuciła z lekką chrypą w głosie, uśmiechając się delikatnie. Wstała z łóżka, po czym pochylając się do przodu, złożyła na ustach Izzy'ego gorący pocałunek. Chłopak od razu wiedział, czego chciała. Nie trzeba było dużo mówić, aby się nią odpowiednio zajął. Chociaż... to ona nim musiała się "zaopiekować". Usiadła na Stradlinie, podnosząc jego dłonie ku górze. Językiem przejechała po torsie bruneta, patrząc jak ten uśmiecha się lekko. Nakręciło ją to do dalszych działań. Zębami ściągnęła jego czarne bokserki, po czym odrzuciła je gdzieś na bok. Na widok męskości chłopaka w jej oczach pojawiły się płomienie. Nie czuła się skrępowana i bez niczego postawiła mu laskę. 
- Jesteś zajebista... yy...- Jęknął kiedy skończyła. Nie potrafił przypomnieć sobie jej imienia.
- Kate, miło mi. - Zaśmiała się perliście. To było szaleństwo. Sytuacja wyglądała jak wyrywek z hippisowskich lat 60. Wtedy też nikt nie zwracał uwagi na partnera. Sypiał z byle kim. Izzy'emu to odpowiadało, zresztą jak każdemu facetowi z Sunset. - Wiesz, że jestem wiecznie niezaspokojona. - Zatrzepotała rzęsami, przygryzając usta. 
- Coś się na to zaradzi. - Uśmiechnął się cwaniacko. Teraz to on przejął inicjatywę. Miał już pewien plan. Szykowało się całkiem miłe popołudnie. 


 ~*~

*Oczami Jane*
(Muzyka)
Pierwsza sesja w Nowym Jorku została zaliczona. Nie powiem, było fajnie. Poznałam ciekawego faceta, fotografa o imieniu Chris. Był dla mnie niezwykle miły i miał cholerne poczucie humoru. Pomógł mi na chwilkę oderwać się od całego tego gówna, w którym siedziałam myślami. Byłam mu za to wdzięczna. Cały dzień opiekował się mną i oprowadzał po różnych miejscach. Poszliśmy razem na kolację, potem na spacer po Wall Street. Było świetnie, oczywiście do czasu. Kiedy wróciłam do hotelu wraz ze mną wróciły wszystkie to chore myśli. Starałam się ich jakoś pozbyć, szybko się kąpiąc i kładąc do łóżka. Nie było to takie łatwe. Leżałam na poduszkach chyba pół nocy, nie mogąc zmrużyć oka. Dopiero gdzieś po czwartej nad ranem odleciałam do innego świata. Widziałam, jak biegam po Lafayette szukając znajomych. Ulice były dziwnie puste. Weszłam do starej rudery, w której zazwyczaj spotykałam się z przyjaciółmi. Ujrzałam szczupłą sylwetkę młodego chłopaka. Nie zbliżałam się zbyt blisko. Wolałam obserwować jego zachowanie z daleka, zachowując ostrożność. W pewnym momencie usłyszałam odgłos załadowywanej broni. Zmroziło mi krew w żyłach i już chciałam uciekać, jednak ciekawość wygrała. Stałam pod ścianą, dalej wgapiając się w nastolatka. Ten podniósł pistolet na wysokość oczu i obrócił się w moją stronę. Teraz dopiero zobaczyłam jego twarz. To był Bill. Mój Bill. Zerwałam się z miejsca jak oparzona i nie patrząc na nic, biegłam w jego kierunku. Chciałam zabrać mu te pieprzone ustrojstwo, jednak nie mogłam. Jakaś siła trzymała mnie w miejscu i nie byłam zdolna nic zrobić. Za każdą próbą biegu upadałam na kolana. Rozpłakałam się, czując beznadziejną bezradność. Rudzielec widząc to, uśmiechnął się słabo i wycelował w moją stronę. Zamknęłam oczy, czekając na najgorsze, jednak strzał nie nastąpił. Powoli uniosłam powieki do góry i zobaczyłam jak przyłożył spluwę do skroni. Jeszcze bardziej się popłakałam. Już wolałam, aby zabił mnie, niż siebie. 

- Bill nie rób tego! Proszę! Błagam cię! Ja cię potrzebuję! - Krzyczałam, ciągle szlochając. Nie posłuchał mnie. Bezdźwięcznie powiedział tylko "żegnaj" i strzelił.
W tym momencie obudziłam się cała zalana potem. Nie mogłam złapać powietrza. Dusiłam się. Trzęsącymi się z nerwów dłońmi zapaliłam niewielką lampkę nocną. Poczułam jak coś mokrego kapie mi na koszulkę nocną. Płakałam, nie potrafiąc nad tym zapanować. Starałam się uspokoić oddech, wpatrując się w wielki księżyc, będący akurat w pełni. Po kilkunastu minutach udało się. Fazę strachu zastąpiła faza intensywnego myślenia nad tym chorym snem. Miałam wrażenie, że już kiedyś śniła mi się postać samobójcy, jednak nie wiedziałam jego twarzy. Tym razem było mi to dane. Tylko dlaczego akurat on? Dlaczego właśnie Bill? Nie miałam pojęcia. Jedyne co czułam, to chęć zobaczenia go całego i zdrowego. Miałam potrzebę wtulenia się w jego lekko falowane, rude włosy i zaciągnięcia się jego zapachem. Brakowało mi tego przez te lata. Dopiero teraz to sobie uświadomiłam. Dopiero w takiej sytuacji. Straszne... 
Miałam okazję go spotkać. Przecież wiedziałam, że był w LA. Wystarczyło poszukać. Co z tego, że miasto liczyło sobie kilka milionów mieszkańców, mogłam szukać do skutku. Nie musiałabym przynajmniej się martwić. Przecież wiedziałam jaki jest Bailey. Byłby zdolny do takich rzeczy. Zawsze był inny. Miał swój świat, inny punk widzenia, skłonności do impulsywnych działań. 
Boże, dlaczego ja go nie szukałam? Czemu jak zawsze skupiłam się tylko na sobie?  Jestem idiotką. Przecież ten sen mógł coś znaczyć. Miałam nadzieję, że nie był rzeczywistością i że chłopak dalej był zdrowy i żył swoim życiem, realizując szczęśliwie plany.
- Halo? - Usłyszałam w słuchawce zaspany głos mamy. Tak, w akcie desperacji zadzwoniłam właśnie do niej. Nie wiem co mnie napadło. Przecież ona nic nie wiedziała na temat mojego Billa. Nie widziała go od dwóch lat.
- Cześć mamo. Powiedz mi, wiesz coś na temat Bailey'ów. Coś się u nich ostatnio działo? - Wyskoczyłam z tym tekstem jak wariatka. 
- Nie wiem dziecko, a czemu pytasz? - Słyszałam, że się zaniepokoiła. Nie chciałam jej bardziej wciągać. Postanowiłam zakończyć bezsensowną rozmowę. 
- A nic, już nic. Wiesz, zadzwonię jutro. Dobranoc. - Odłożyłam słuchawkę. Czy ja całkiem zwariowałam? To na pewno nie było normalne. Cały ten pieprzony świat zwariował.


~*~
(Muzyka)

Siedzieli razem w klubie, obserwując poczynania jakiś młodych kapel rockowych. Mogli grać tak jak oni i pewnego dnia się wybić. Wszystko spieprzyli. Poddali się na półmetku. A przecież mieli szansę.
- Slash, jesteśmy skończeni. - Uśmiechnął się do przyjaciela. Jednak nie był to zwykły uśmiech. Skrywał w sobie nutkę żalu do kumpla, który wszystko zniszczył. 
- Dzięki za przypomnienie. - Burknął, popijając whiskey. 
- Ale wiesz, jak na razie powinniśmy się zabawić. - Twarz blondyna lekko się rozpogodziła. Widząc minę przygnębionego mulata, postanowił odpuścić. Przecież musiał mu kiedyś wybaczyć. To chyba nie był koniec świata. 
- Steve, nie mam ochoty na zabawę. - Odgarnął niesforne loki z oczu. 
- Nie marudź! Chodź, idziemy na laski. To poprawi ci humor. - Pociągnął go za rękaw i ruszyli na "łowy". W takim klubie nie trzeba było dużo szukać. Wszędzie roiło się od panienek rządnych wrażeń w obskurnej toalecie, do tego stopnia, że można było w nich wybierać. Adler wypatrzył sobie jakąś sztuczną blond lalę, ubraną w różowy lateks. Slasha odrzucił taki widok. Zastanawiał się tylko nad jednym. Czym kierował się jego przyjaciel, wybierając tą laskę? On miał całkiem inny gust. Wolał bardziej naturalne kobiety, ciężkie do zdobycia. Oczywiście mając na myśli słowa "ciężkie do zdobycia" widział takie laski, które oddawały się co najmniej po jednym wieczorze spędzonym razem, a nie dziesięciu sekundach. Tym razem nic nie wypatrzył. Żadna z obecnych na sali nie przykuła jego uwagi. Nie miał zamiaru posuwać jakiegoś pierwszego, lepszego paszczura, dlatego udał się zrezygnowany w kierunku lady, za którą stała barmanka. Nigdy nie zwracał na nią uwagi, jednak teraz stała się ona najlepszą kandydatką na szybki numerek w kiblu. Postanowił zaatakować. Przybierając zawadiacki wyraz twarzy numer pięć, usiadł na wysokim krzesełku. Było pięknie do czasu, kiedy dziewczyna się nie obróciła. Nagle się speszył. Tylko w towarzystwie znanych sobie panienek, czuł się swobodnie. W jednej chwili schował się za ścianą czarnych loków, która zawsze mu pomagała i zamówił kolejnego drinka. Po alkoholu dopiero mógł poczuć się na tyle pewnie, aby zagadać do obcej dziewczyny. Tak postanowił zrobić. Pił, pił i pił. Przez ten czas Steven zdążył już załatwić swoje potrzeby i dołączył do przyjaciela. 
- I jak? - Mulat zagadał go kiedy tylko przyszedł. 
- Ooo zajebiście. Laska była genialna i też miała na imię Mia, jak ta twoja poprzednia. Żółwik bracie!
- Weź tą łapę, nie wiem gdzie ją wkładałeś. Jeszcze od tej laski załatwię się jakimś gównem. - Wybełkotał, krzywiąc się. Blondyn roześmiał się głośno, jakby usłyszał najśmieszniejszy w świecie żart. Chyba za dużo wypił, albo ta blondi coś mu podała. 
- A ty mów, jak twoje łowy? - Zagadał, kiedy skończył się rechotać. 
- Jeszcze trwają. - Kiwnął wymownie, pokazując na rudą barmankę. 
- Uuu... Cindy... No to życzę powodzenia. - Zaśmiał się, po czym zostawił ich samych. Teraz był idealny moment na pogawędkę. Przy barze nie było nikogo oprócz Slasha i jego "ofiary". 
Już miał do niej zagadać, kiedy gdzieś zniknęła. Po takiej ilości alkoholu nie miał siły, aby podążyć za nią. Ledwo co kontaktował. Chyba przesadził, bo czuł jak zamykają mu się oczy. Chwila moment i nastąpił odlot.


___________________________

Wróciłam po ponad miesięcznej przerwie.
Chyba nigdy jeszcze tak nie zaniedbałam bloga, ale i Was. No cóż, wakacje. 
Powoli wracam do gry. Muszę nadrobić jedynie(!!!) 38 rozdziałów. Proszę o wyrozumiałość jeśli chodzi o czas. Obiecuję wszystko skomentować, kiedy tylko przyjdzie na to odpowiednia pora. 
 
PS Zapraszam na mojego drugiego bloga o Aerosmith. Już niedługo pojawi się na nim prolog nowego opowiadania :) 
 

Love,      
Chelle ♡

21.06.2014

Rozdział 18

Niepowodzenia zmieniają człowieka. 


~*~
 (Muzyka)

Przyjechali na lotnisko. Ona nie chciała niczyjego towarzystwa, ale on się uparł. Chciał widzieć ją do ostatniej chwili pobytu w Los Angeles. Jane jeszcze ciężej było się pożegnać z tym, co tutaj otrzymała. Ze łzami w oczach zmierzała ku bramkom kontrolnym. Najchętniej zwiałaby z powrotem do przytulnego mieszkanka niedaleko Sunset, jednak Nowy Jork wzywał.
- Duff... - Spojrzała mu w oczy. - Chyba już muszę iść... - Drżącą dłonią pokazała na koleżankę, która czekała już na nią za metalową barierką.
Duff pocałował ją lekko w usta, po czym to poprawił, tyle że nieco mocniej i namiętniej.
- Idź już. - Uśmiechnął się blado. Chciał, aby jak najszybciej zniknęła mu z oczu. Wolał rozstać się szybko, bez łez, bez zbędnych ceregieli kłujących go w serce. Stało się. W życiu człowieka jest wiele rozstań i trzeba się z tym pogodzić. Taki punkt widzenia miał McKagan.
- Napiszę do ciebie albo zadzwonię. - Ostatni raz cmoknęła go w usta i ze smutkiem ruszyła ku bramkom. Blondyn odwrócił się i wyszedł. Nie myślał. Nie miał na to ochoty. Zbyt dużo działo się w jego głowie, co w końcu tworzyło mentalną pustkę. Z taką nicością przysiadł na krawężniku i zapalił papierosa. Był to chyba najlepszy sposób na zrelaksowanie się i oderwanie myślami od całego tego syfu.
- No i co McKagan? Znowu zostaliśmy sami. - Prychnął z ironią, ale i lekkim smutkiem w głosie, po czym zaciągnął się magicznie działającym dymem.





Wieczorem, okolice Hollywood Boulevard...
 (Muzyka)


Siedzieli na starym murze, w jakimś zadupiu. Powietrze przesiąknięte było nieodłącznymi spalinami i innymi dymami, niszczącymi człowieka. Między blokami było cicho. Momentami aż za cicho. Dokładnie mogli usłyszeć nawet najcichszy szmer.
- Po co mnie tu przywlokłeś? - Zapytał brunet, obejmując przyjaciela podejrzliwym wzrokiem. - Mam nadzieję, że nie chcesz mnie zabić. - Uśmiechnął się kwaśno.
- Izzy... Wracam do Lafayette. - Zapanowała jeszcze większa cisza niż poprzednio. Stradlin patrzył na rudzielca z niedowierzaniem, czekając na jakiekolwiek wyjaśnienia. - LA to nie jest miejsce dla takich jak ja. Na razie wszystko co tutaj znalazłem przysporzyło mi więcej kłopotów, niż radości. Wracam do domu.
- Czy cię do końca pojebało?! - Wykrzyczał ciemnowłosy, wstając z muru. Zaczął nerwowo chodzić w kółko. - Wrócisz i co powiesz? "Cześć mamo. Uciekłem, ale wróciłem i jestem z powrotem. Kompletnie spłukany i bezdomny. Cieszysz się?" Twoja matka to jeszcze, ale ojczym? Oboje wiemy jaki on jest...
- Jestem dorosły i wiem co robię. - Odburknął rudzielec. Nie podobała mu się ta rozmowa. Nie znosił, kiedy ktoś miał rację. Prawda bolała.
- Jesteś dorosły i kompletnie spłukany. - Przypomniał mu Izzy, starając się w jakiś sposób przekonać go do pozostania w Mieście Aniołów. - Pojedziesz do Indiany i co? Będziesz pole orał, czy może papier do dupy robił w jakiejś parszywej firmie? Zastanów się. Tutaj chociaż możesz spróbować spełniać marzenia. To jest pieprzone Los Angeles!
- Jutro mam pociąg o szóstej nad ranem. Do zobaczenia kiedyś tam. - Machnął ręką i skoczył z muru. Szybkim krokiem opuścił zaułek, zostawiając kumpla samego pośród ciemności.
- Gorzej z nim jak z osłem. - Burknął i podążył w odwrotnym kierunku. Miał ochotę "świętować" upadek zespołu, chlejąc w jakimś starym, śmierdzącym barze aż do urwania filmu. Potem najchętniej obudziłby się w objęciach jakiejś taniej laski, ciesząc się z tego, co mu pozostało.


 Tymczasem w starym mieszkaniu McKagana... 
 (Muzyka)


Duff przesiadywał samotnie w mieszkaniu, popijając piwo i z nudy wpatrując się w sufit. Czuł się jak porzucony szczeniak. Nagle wszyscy zniknęli. Chciał przestać o tym myśleć. Urwać się od problemu, bo tak jest najłatwiej.
W pewnej chwili do głowy wpadła mu myśl o podjęciu się jakiejś pracy. Nie był to taki głupi pomysł zważając na położenie finansowe blondyna. Gdyby znalazł coś ciekawego i w miarę prostego, to miałby przynajmniej jakieś zajęcie. W pierwszej chwili pomyślał o wyprowadzaniu psów sąsiadki. Robota nie byłaby trudna, tylko przyjemna biorąc pod uwagę fakt, że McKagan kochał dwa dobermany mieszkające obok. Ta  rasa była postrzegana jako bestialskie zwierzęta wprost stworzone do zabijania. Nie miało to jednak pokrycia w rzeczywistości. Na pewno nie w przypadku Lucky i Courtney - dwóch suczek należących do panny Brixx. Te dwa psiaki były leniwe niczym krowy i potulne jak baranki.
- To jest dobre! - Krzyknął z podekscytowania i wstał z kanapy. Wyłączył adapter grający ciągle Sex Pistols i wyszedł z mieszkania. Chciał załatwić to jak najszybciej. Zapukał do przeciwległych drzwi sąsiadki. Czekał dobre pół minuty. Już chciał wracać, kiedy usłyszał dźwięk przekręcanego zamka. Obrócił się i zobaczył długowłosą blond dziewczynę, okrytą jedynie szlafrokiem.
- Duff, pukałeś? - Uśmiechnęła się serdecznie, zaciskając supeł na pasku.
- Tak, ale to w sumie może poczekać. Chciałem cię tylko zapytać, czy propozycja dotycząca wyprowadzania psów jest nadal aktualna. - Podrapał się po głowie, mierząc sylwetkę dziewczyny. - Ale to można załatwić później. - Popatrzył na nią z zakłopotaniem i cofnął się do tyłu. Poczuł jak robi mu się ciepło.
- Coś ze mną nie tak? - Zapytała spoglądając na reakcję znajomego. Miała wrażenie, że ten się krępował lub czegoś po prostu bał.
- Nie, nie. Tylko no wiesz... Jesteś w samym szlafroku. - Uśmiechnął się patrząc jej w oczy. Nie chciał zjeżdżać niżej, bo wiedział doskonale jak seksowna jest Mandy.
- Aaa rozumiem. Jesteś gejem, tak?
- Co?! Nie! Jestem normalny, znaczy się hetero. - Tłumaczył się jak mały chłopiec. - Wiesz, może porozmawiamy później? - Strzelił głupią minę i wrócił do siebie. Od razu robił sobie wyrzuty za tak idiotyczne zachowanie. Przecież było widać, że ona czegoś chciała. Czemu tego nie wykorzystał? Przecież mógł, ale nie. Coś jednak kazało mu się powstrzymać, chociażby ze względu na fakt, że dopiero co rozstał się z dziewczyną, którą kochał.  



Następnego dnia, poranek... 
(Muzyka)
 
 
Stary peron z rozwalonymi krzesełkami, na których leżało pełno bezdomnych. Tyle zobaczył czekając na pociąg do domu. Starał się nie patrzeć na tych ludzi, jednak jedna osoba przykuła jego uwagę. Postać w platynowych blond włosach, w lateksowej mini i do tego białej koszulce z prześwitującymi plecami. Pierwsze co pomyślał - "Dziwka szukająca szczęścia w tym zapchlonym miejscu". Starał się nie gapić na kontrowersyjnie wyglądającą osobę, jednak tak się nie dało. Kiedy tylko się obróciła, okazało się że nie jest to wcale kobieta, tylko jakiś obleśny koleś. Transwestyta albo inne cholerstwo. Rudzielec nie mógł patrzeć na takie coś. Był cholernie przewrażliwiony, jeśli chodziło o te tematy. Uznawał jedynie heteroseksualistów, a wszystkich innych traktował jak odmieńców trzepniętych mokrym worem.
- Przepraszam, masz fajkę? - Transwestyta podszedł do niego na ogromnych szpilach, w których był wyższy od Axla o całą głowę. Mówił niczym dziewczynka albo nastolatek przed mutacją. Ciężko było cokolwiek zrozumieć. 
- Nie. - Odburknął, nie zaszczycając postaci swoim spojrzeniem. To był błąd. Facet momentalnie zrobił się czerwony, jakby na coś chorował. Oczy spowiły groźne płomienie, a ręce zaczęły się trząść.- Na co się kurwa gapisz psycholu?! - Rzucił Rose, kiedy obecność transwestyty zaczęła go irytować. 
- Pogadamy inaczej. - Jego głos przemienił się ze słodkiego w gruby i ostry niczym u sześćdziesięcioletniego dziada. Przygwoździł zdezorientowanego rudzielca do ściany i przeklinał pod nosem. Nikt oczywiście nie zwracał na to uwagi. Takie rzeczy były normalne. - Tak cię wyobracam, że jutro nie będziesz wiedział jak się nazywasz. -Mówił ze złością, ale i lekkim rozmarzeniem?
- Nie dożyjesz jutra kurewko. - Odepchnął go od siebie, aby zaraz rzucić się z pięściami. Poczuł jak serce zaczyna szybciej bić, a do rąk dopływa jakaś ogromna siła. Teraz on był górą, teraz on był wściekłym psem z ulicy, rządnym zemsty za takie traktowanie. Porządnie okładał kolesia po twarzy. Kilka razy sam dostał, jednak to nie było ważne. Nawet tego nie czuł będąc w amoku. Musiał go zniszczyć za wszelką cenę. Ostatnie ciosy, mocne kopniaki w brzuch. Przeciwnik leżał i się nie ruszał. - Mówiłem. - Szepnął blondynowi na ucho, kiedy ten konał na chodniku i odszedł. Nadjechał pociąg, do którego pośpiesznie wsiadł unikając tym samym kolejnych problemów. - Żegnam jebane Los Angeles. - Burknął cicho, kiedy maszyna ruszyła.



Wieczór w Nowym Jorku...
(Muzyka)
 
Nowe miejsce, obce twarze. Gra zaczęła się od początku. Nie wiedziała czy się cieszyć czy płakać. Tego było za dużo. Nagłe zmiany, z którymi nie potrafiła sobie poradzić.  Starała się tego nie okazywać i przybierając dobrą minę do złej gry, towarzyszyła koleżance na przyjęciu dla modelek. 
Chodziła za nią i witała ludzi z którymi miała nawiązać bliską współpracę. Większość sprawiała dobre wrażenie, jednak znalazło się kilka osobowości o nieprzyjemnych charakterach. Wyglądali na beznamiętnych bogaczy, zatraconych w modzie, których nie interesowało nic oprócz markowych ubrań. 
- Wiesz co, ja idę do siebie. - Brunetka szybko oddaliła się od towarzyszki i kobiety stojącej z nimi. Typowa jędza ubrana w dostojne futro. Nie chciała tam więcej siedzieć. Wróciła do hotelu, który wydawał się być tak bardzo obcy. Co prawa był piękny, jednak nie dla niej. May lubiła przytulne miejsca, ładnie urządzone, ale nie pałace z ogromnymi łożami na których było tak zimno i smutno. Szczególnie kiedy nikt bliski w nim nie leżał. Może za bardzo histeryzowała, ale została sama. Bez nikogo. Tutaj nie miała ani matki, ani ojca, ani Billa, ani Duffa, ani Roberta, ani nawet pieprzonej Nancy! Nikogo, kogo znałaby dłużej niż dwa miesiące. Musiała poznawać nowy świat kompletnie sama. Budzić się sama, radzić sobie sama, zasypiać sama. Tak było i teraz. Ściągnięcie pięknej czerwonej sukni, kosztownych szpilek i biżuterii, a następnie pójście do ogromnego, zimnego łóżka. Ciemność panująca w pokoju potrafiła przygnębić. Wtedy najintensywniej się myślało. Każdy temat przelatywał przez głowę niczym samochód przez autostradę bez jakichkolwiek ograniczeń. 
Zmiany których tak bardzo się bała, w każdej chwili mogły stać się największym koszmarem.
 

13.06.2014

Aerosmith, Alter Bridge and Walking Papers.


Wczorajszy dzień był najlepszym dniem w moim życiu. 
Koncert Aerosmith i Alter Bridge oraz Walking Papers z Duffem? Czego chcieć więcej? 
To było coś niesamowitego. Walking Papers było świetne, tylko leżało nagłośnienie. Poprawiono to dopiero na Aerosmith, a szkoda, bo chłopaki z Walking naprawdę dali czadu! Duff śmigał po scenie, czując się jak ryba w wodzie :) 
Alter Bridge skopali dupska! Myles był wspaniały i miał zajebiście dobry kontakt z publicznością, co mu się bardzo ceni :) Wszystko wyszło profesjonalnie, ale na luzie. 
I Aerosmith. Nie muszę chyba mówić, że o mały włos nie zemdlałam jak weszli na scenę. Płakałam jak debil i cała się trzęsłam. Najgorsze było to, że tego nie kontrolowałam. Nie potrafiłam zapanować nad własnym ciałem... Dziwne. No, ale wróćmy do tematu. 
Aerosmith rozjebali system! Steven miał wspaniały kontakt z publicznością. 

Przykłady:
- Cały czas pochylał się nad ludźmi i przybijał im piątki.
-Wziął od takiej laski picie, napił się i jej oddał butelkę.
- Oblał ludzi wodą :)
- Zrobił sobie selfie z telefonu takiej laski, po czym go jej oddał.
- Podczas "Walk This Way" tańczył z fanką i ją podwójnie pocałował w usta (ZAZDRO :__:)

Cały koncert był ekscytujący i taki mistrzowski! Niesamowita atmosfera. Ludzie tańczący pod sceną, na trybunach, śpiewający piosenki. Flagi na Arenie! Coś pięknego. Mam łzy w oczach na wspomnienie tego wieczoru. Dziękuję chłopakom za tak genialne show!

A teraz jeszcze setlista :) Dodam, że brakło mi tylko "Amazing", "Crazy" i "Pink" :) 

 "Eat the Rich"
"Love in an Elevator"
"Cryin'"
"Oh Yeah"
"Jaded"
"Livin' on the Edge"
"Last Child"
"Rag Doll"
"Freedom Fighter"
"Same Old Song and Dance"
"Toys in the Attic"
"Janie's Got a Gun"
"I Don't Want to Miss a Thing"
"No More No More"
"Come Together" (cover The Beatles)
"Dude (Looks Like a Lady)"
"Walk This Way"
Bis:
"Dream On" (Steven wspomniał o swoim dziadku pochodzącym z Polski. Piękne *.* )
"Sweet Emotion"


Love,
Chelle 

25.05.2014

Rozdział 17

 Nic nie trwa wiecznie...
Nawet zimny listopadowy deszcz.
- November Rain (GNR)
(Muzyka)

~*~ 

Connie? - Mruknął, ciężko podnosząc powieki. Ręką szukał wychudzonej dziewczyny, jednak zamiast niej znalazł kartkę z szybko napisanymi słowami. Przetarł oczy i z lekkim niepokojem zaczął czytać.

"Axl, tak cholernie mi przykro, że nie potrafię się z Tobą normalnie pożegnać, tylko robię to w formie listu. Tak jest mi chyba łatwiej. Nie muszę patrzeć w Twoje smutne i zmartwione oczy. Nie muszę oglądać jak się denerwujesz i jak trzęsą Ci się dłonie. Nie muszę po prostu wpatrywać się w osobę, która tak cholernie się mną przejęła.
Przez ostatnie pół roku doświadczyłam wielu rzeczy. Po raz pierwszy poczułam, że ktoś się mną interesuje. Po raz pierwszy poczułam się akceptowana i kochana... Dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Za to, że zastąpiłeś mi rodzinę, że mnie wspierałeś i pocieszałeś, że ze mną wytrzymałeś. Jest jeszcze jedna rzecz, za którą jestem Ci wdzięczna. Nigdy nie starałeś się mnie zatrzymać, chociaż wiele rzeczy Ci się nie podobało. Zrozumienie było mi najbardziej potrzebne.
Teraz, kiedy musimy się pożegnać w taki, a nie inny sposób, mam nadzieję że również mnie zrozumiesz.
Jeszcze tylko chciałabym prosić Cię o jedną rzecz. Zapomnij o mnie. Tak dla własnego dobra.
Znajdź sobie dziewczynę. Może nawet kiedyś uda Ci się odszukać tą, o której tyle mi opowiadałeś.
Dalej śpiewaj tak genialnie, jak wtedy, kiedy siedzieliśmy nocą w opuszczonym parku.
Spełniaj marzenia i bądź sławny na cały świat, jako wokalista Hollywood Rose. Masz do skopania tyle ludzkich tyłków. Niech te cioty poznają prawdziwego rock and rolla.
Ułóż sobie życie tak, jak zawsze chciałeś.
Spotkamy się tam po drugiej stronie. Będę tam kurewsko cierpliwie czekać i obserwować Cię z góry.


Na zawsze Twoja,
Connie"




*Oczami Duffa*

Jane zadzwoniła do mnie z samego rana i prosiła, abym do niej przyszedł. Miała cholernie smutny głos. Zacząłem się zastanawiać, czy to nie moja wina. W końcu ostatnimi czasy bardzo się od siebie oddaliliśmy. Ja szukałem zespołu, a ona jeździła na co raz to więcej sesji. Może to było przyczyną? Sam nie byłem pewien, jednak wiedziałem, że coś jest nie tak. Nawet największy debil by to wyczuł.
Nie zastanawiając się dłużej, ubrałem się w miarę czyste ubrania i wyszedłem z domu. Szybkim krokiem przemierzałem kolejne metry długiego chodnika. Znowu siedziało mi w głowie jedno pytanie. Co się stało?
Może zaszła w ciążę i nie chce tego dziecka? Chociaż nie. Ona by tego nie zrobiła. Jane taka nie jest.
Może straciła pracę, albo zadzwonił ktoś z rodziny i przekazał jej jakieś smutne wiadomości?
Z mętlikiem w głowie dotarłem pod jej drzwi. Otworzyła, uśmiechając się słabo. Mimo opalenizny, była taka... blada. Jakby zaraz miała zemdleć.
- Jane, wszystko okey? - Złapałem ją za dłoń. Spojrzała mi w oczy, po czym zaprowadziła mnie do salonu.
-Duff, pamiętasz jak wspominałam Ci o pracy? - Kiwnąłem twierdząco głową i jeszcze bardziej skupiłem się na wypowiadanych przez nią słowach. - Zaoferowali mi dobrą ofertę... Życiową ofertę. - Już chciałem jej przerwać i wyskoczyć z gratulacjami, jednak coś nie grało. To była radosna wiadomość, a Janie była przygnębiona.
-Wyjeżdżasz? - Zapytałem, przewidując sytuację. Kiwnęła tylko głową i spuściła wzrok. - Dokąd?
-Na razie Nowy Jork. Cholernie chcę tam jechać, ale nie potrafię zostawić tego co tutaj mam. - Pociągnęła cicho nosem i spojrzała w okno, unikając kontaktu wzrokowego. Było mi przykro. Tak jakby ktoś nagle wbijał mi szpileczki w serce. Pokochałem tą dziewczynę, jak żadną inną. Nie chciałem, aby kolejna osoba mnie opuszczała. Z drugiej strony nie potrafiłem jej zatrzymać. Doskonale wiedziałem, jak bardzo tego chciała. Spełniać marzenia. Sam kiedy miałbym taką szansę, od razu bym ją przyjął.
- Mam nadzieję, że kiedyś tutaj wrócisz. - Uśmiechnąłem się, co wcale nie oddawało mojego stanu uczuć. Jak zawsze dobra mina do złej gry. - Będę miał się czym chwalić. "Tak, to ja- Duff McKagan - zwykły koleś z podziemia znałem tą supermodelkę - Jane May." - Mówiłem najniższym tonem, jakim tylko potrafiłem. Chciałem chociaż troszkę ją rozweselić. Chyba wyszło, bo zaśmiała się cicho. Jeszcze tylko poprawiła kosmyk włosów, zakładając go za ucho i podeszła bliżej. W jednej chwili wtuliła się we mnie, jak nigdy dotąd. Wyglądało to tak, jakby bała się, że zaraz gdzieś spierdolę. Podniosła wzrok i wbiła go centralnie w moją twarz. Delikatnie musnęła mnie w usta, po czym pocałunki stawały się coraz mocniejsze. Mimo anielskiego wyglądu, budziła się w niej diablica. Wiedziałem co się stanie i cholernie tego pragnąłem. W końcu mógł to być nasz ostatni dzień, spędzony razem.




(Muzyka)


Położył rękę na drobnym udzie dziewczyny, która siłowała się z jego rozporkiem. Chłodnymi palcami jeździł po jej gładkiej skórze. Delikatnie drażnił językiem szyję Jane, która mimowolnie przymknęła oczy. W pomieszczeniu słychać było tylko dwa przyspieszone oddechy. Nienaturalna cisza, jak na to miasto. Los Angeles na chwilę zamarło, dając parze dogodne warunki do zajęcia się tylko sobą i nikim innym.
-Duff... - Mruknęła cicho, otwierając oczy. Ujrzała go, zachłannie całującego jej brzuch. Wyglądał uroczo. Niczym anioł. Długie blond włosy, roztrzepane na wszystkie strony świata, gęste rzęsy spod których co jakiś czas pokazywały się hipnotyzujące oczy. I miała to wszystko porzucić już następnego dnia. W jednej chwili zebrało się jej na płacz. Nie chciała jednak ronić łez w takiej chwili. Miała świadomość jak bardzo byłoby to krępujące dla McKagana. Szybko opanowała emocje i przystąpiła do działania. Lekkim ruchem odepchnęła go od siebie, po czym znalazła się na górze. Blondyn cieszył się z takiego obrotu sprawy, o czym świadczył jego cwaniacki uśmiech. Teraz to Jane miała pole do popisu. Starała się robić wszystko, aby chłopakowi było najlepiej.
-Mała... - Podniósł się z pościeli i oparł ciężar ciała na łokciach. - Jesteś najlepsza. - Uśmiechnął się błogo, ocierając drobne kropelki potu z czoła.



W tym samym czasie, okolice Fairfax...


(Muzyka)


- Marc, proszę cię. Pożycz mi pieniądz ten ostatni raz. Ja ci oddam...
- Doskonale wiesz, że kocham cię jak brata i dałbym ci tą kasę, ale wiem na co ją wydasz. Ty się niszczysz. Masz dopiero 19 lat, a ćpasz za 3. Idź na odwyk, póki nie jest za późno. - Spoglądał na przyjaciela, który cały się trząsł. Szkoda mu było patrzeć na kumpla, który staczał się na samo dno ogromnego bagna zwanego heroiną. A przecież nie miał większych podstaw do brania tego gówna. Brał dla odprężenia się i poczucia chwilowego stanu euforii.
- Marc, przecież wiesz, że to nie jest takie proste. - Spojrzał na niego niczym zbity szczeniak. Ostatecznie dał mu sto dolarów, ale w zamian zażądał szybkiego pobytu przyjaciela w klinice odwykowej.
- Dzięki bracie. - Podał mu rękę i szybko wyleciał ze sklepu. Od razu ruszył w stronę najbliższego zaułka, w którym czekał na niego zaufany diler. Z przyspieszonym biciem serca i ulgą podszedł do niskiego bruneta. W łapę oddał mu banknot, a sam przejął kilka woreczków z ukochanym proszkiem. Upewnił się, że nikt go nie widział i odszedł. Trafił do przypadkowego garażu. Nie liczyły się warunki. Liczyła się tylko jego mała, słodka kochanka.
Starał się opanować drgania rąk i przygotować wszystko jak należy. Cały proces podniecał go bardziej niż roznegliżowane modelki z kolorowych czasopism. Sprawie uwinął się ze wszystkim i wreszcie mógł odlecieć. Wyszukał żyłę, w którą zwinnie wstrzyknął sobie całą substancję.
Lekko osunął się po ścianie, słysząc przytłumione dźwięki ulicznego szumu. Obraz przed oczami stał się zamglony. Gdyby ktoś go teraz napadł, chłopak byłby bezradny. Kompletnie nie kontaktował. Uśmiechając się lekko, przymknął oczy i wyczekiwał poranka w jakże zdradliwym Mieście Aniołów.


___________________________
Powróciłam z jakże ciulowym rozdziałem. 
Wszystkie komentarze przyjmę na klatę.

PS Wasze blogi powoli nadrabiam, po prawie miesięcznej przerwie...
 PS2 Pragnę serdecznie podziękować osobom, które nominowały mnie do Liebster Blog Award. A było ich aż 12. 
Dziękuję również za nominacje do Versatile Blog Award, których otrzymałam 4 :) 
Jesteście wielcy! *__* 
Love,
Chelle

 

1.05.2014

Rozdział 16




 Nic nie pozostaje takie samo. Jedyne, czego można być, w życiu pewnym,to zmiana. (...)
~Trudi Canavan

 


 ~*~



*Oczami Duffa*
(Muzyka)

Dotarłem pod opuszczony budynek, w którym kiedyś znajdowało się jedno z lepszych studiów nagraniowych. Od razu wróciły do mnie wspomnienia. Miałem okazję tutaj mieszkać, przez pewien, nieciekawy okres mojego jakże barwnego życia. Było to tuż po przyjeździe do Los Angeles. Wiadomo, zabrakło kasy i trzeba było sobie jakoś radzić. Znaleźć dach nad głową, skombinować jedzenie. 
Z tym pierwszym nie było problemu. W LA jest pełno opuszczonych budynków, garaży i innych ruder, zdatnych do mieszkania. Gorzej było z tym drugim. Trzeba było mieć pieniądze chociaż na głupiego hamburgera w McDonald's. Wtedy to, chodziło się do pracy. Dorywczej, bo dorywczej, ale pracy. Najfajniej pracowało się w Video Records. Miałem zajmować się jakimiś pierdołami w budynku, typu trzepanie chodniczków pani dyrektor, a w rzeczywistości nie robiłem nic. Szedłem tam o godzinie 10:00, kładłem się spać pod ławką w szatni, czekając na darmowy obiad. Kiedy już się wyspałem i najadłem wracałem do domu z dniówką o wysokości 50 dolców. Tak, to były czasy. Szkoda, że mnie wywalili.
- Jest tu kto? - Zawołałem, otwierając wielkie metalowe drzwi. Już z samego korytarza czuć było unoszącą się w powietrzu stęchliznę, pomieszaną z dymem papierosowym i zapachem najtańszego winka, jak mniemam Nightrain'a. Zapowiadało się ciekawie. 
- Taa, tutaj. - Do uszu doszło mi ciche westchnięcie? Brzmiało to tak, jakby koleś właśnie przepchał pociąg towarowy z węglem od Nowego Jorku, aż do LA. 
- Cześć, ja na to przesłuchanie. - Rzuciłem już z progu. Na dużym materacu wylegiwał się jakiś rudzielec, obok niego może piętnastoletnia gówniarka, a naprzeciwko mnie siedział brunet, którego twarzy nie widziałem, bo skierował wzrok na podłogę. Brzdąkał coś na swojej gitarze. Swoją drogą, nie była to jakaś tam gitara. Miał najprawdziwszego Gibsona Les Paula, bodajże z 59'. Zastanawiał mnie fakt, skąd miał to cacko? Sądząc po jego wyglądzie, nie był jakiś nadziany.
- Przedstawisz się? - Brunet uniósł głowę i wtedy go poznałem. Był to ten diler od Roberta. On chyba też mnie rozpoznał, bo uśmiechnął się cwaniacko.
- Duff McKagan. 
- A ja to W. Axl Rose, a ten tutaj to Izzy Stradlin. - Spojrzał na mnie z uniesioną głową, poprawiając grzywkę. - A i jeszcze nasza dobra znajoma, Connie. - Uśmiechnął się do niej delikatnie, a ona kompletnie nic nie zrobiła. Po prostu tępym wzrokiem wgapiała się w sufit, raz po raz popijając winko. Ciekawe, dlaczego się tak marnowała? Nie dość, że chlała, to jeszcze była na speedzie. Zdradziły ją oczy. 
- Pokaż co potrafisz. - Odezwał się Izzy, odkładając gitarę na bok. Bez wahania podłączyłem swój ukochany bas i zacząłem prezentować swoje umiejętności. Jako, tako nie miałem pomysłu na piosenkę, więc improwizowałem. Starałem się, nie zwracać uwagi na otoczenie, ale robić swoje. Z rytmu wybił mnie dopiero Stradlin, dodając co nieco od siebie. Jego gra, poczucie rytmu było cholernie podobne do Keith'a Richards'a. Najwidoczniej inspirował się nim, tworząc własną muzykę.
- Dobra, starczy. Przyjmujemy cię. - Odezwał się rudy, przerywając nam. - Jesteśmy Hollywood Rose. W zespole są jeszcze Chris Weber i Johnny Kreis, ale oni poszli na dzi... działkę. Do babci Chrisa. Liście grabić i takie tam inne, wiesz, jesień jest. - Zaśmiał się cicho, mrugając porozumiewawczo do przyjaciela. Spostrzegłem jakie koleś miał zmiany nastroju. Jeszcze pół godziny temu stękał jak stary mamut, a teraz śmiał się, żartował. Myślałem, że tylko laski tak mają, a tu proszę! Kolejne zaskoczenie. Może na coś chorował? Jakaś choroba psychiczna czy może tylko dragi? Nie wiedziałem dokładnie. Miałem nadzieję, że wkrótce się przekonam, kiedy ich bliżej poznam.
- A kiedy pierwsza próba? 
- W środę. Zawsze spotykamy się w tego dnia o 16:00. - Teraz odpowiedział całkiem poważnym głosem, z niemal kamienną twarzą. Nie pojmowałem tego gościa. 
- Okey. W sumie tyle chciałem wiedzieć. To do środy. - Machnąłem ręką i szybko opuściłem stare studio. 


Następnego dnia...
*Oczami Jane*

Nieznośne promienie słoneczne po raz kolejny wybudziły mnie ze snu. W sumie, to tym razem byłam im wdzięczna. Śniło mi się jakieś ciemne pomieszczenie, postać szczupłej, męskiej sylwetki z pistoletem w dłoni. Co gorsza, nie był on skierowany w moją stronę. Tajemnicza postać była samobójcą, który zmusił mnie do oglądania swojej śmierci. Nie mam pojęcia, czy ten sen miał jakieś przesłanie, ale na pewno był dziwny.
- Cholera, co tu taki syf? - Stęknęłam, spoglądając na podłogę. Wszędzie leżały porozwalane fotografie. Zapewne zasnęłam z albumem w rękach, a później go upuściłam. Tylko ciekawym faktem było to, że na kafelkach leżały same zdjęcia Billa. Sytuacja stawała się jeszcze dziwniejsza. Zebrałam wszystko z ziemi i z niewielką dbałością o wygląd, poupychałam między strony albumu.
Następnie udałam się do kuchni, gdyż umierałam z głodu, a było to spowodowane nie jedzeniem od siedemnastu godzin. Na szybko zrobiłam sobie kanapkę z serkiem. Niestety nie pisane było mi jej zjeść, gdyż zadzwonił telefon. Zawsze dzwonił, kiedy robiłam coś sensownego. Natomiast nigdy nie zawracał mi tyłka, kiedy siedziałam nic nie robiąc. No może raz się zdarzyło, kiedy oglądałam MTV i zadzwoniła mama.
- Tak, słucham? - Podniosłam różową słuchawkę telefonu. Tak, różową... Niestety nie było innego koloru, kiedy byłam w sklepie. Wybrałam jasnoróżowy, bo najbardziej pasował do jasnego wnętrza mieszkania, w porównaniu do wściekłego pomarańczu i sraczkowatej zieleni.
- Jane, mam dla ciebie dwie wiadomości. - Usłyszałam podniecony głos Kerry´ego. - Jedna dobra, a druga nieco gorsza. Od której zacząć? A z resztą, głupie pytanie, bo gdybym zaczął od gorszej, nie wiedziałabyś o co chodzi. Więc był u nas dzisiaj Nicolaus i powiedział, że masz potencjał i chętnie przyjmą cię pod swoje skrzydła. Kradną nam również Berry Douglas, więc nie będziesz sama. To  była ta dobra informacja, a teraz przyszedł czas na tą gorszą. Pojutrze wyjeżdżacie do Nowego Jorku.
- Już pojutrze?! - Spanikowałam, słysząc termin wyjazdu. Wszystko działo się za szybko. Nigdzie nie było przystanku, takiego znaku stop, przy którym można by było odpocząć. Przecież jeszcze nie tak dawno temu, mieszkałam w Lafayette. Potem Los Angeles i nagle Nowy Jork? Cholernie cieszyłam się z faktu, że mnie przyjęli. To była ogromna szansa... Ale z drugiej strony nie chciałam opuszczać LA i tego co tutaj mam. Zdążyłam się mocno przywiązać do tego miejsca i ludzi. Pokochałam kalifornijski klimat, tutejszą atmosferę, chociaż czasami dawała w kość, moje, co prawda wynajmowane mieszkanie, ale przede wszystkim do Roberta i Duffa.
- Niestety tak. Wiem, że to nieco za wcześnie, ale już po przyjeździe do Nowego Jorku odbędzie się pokaz, w którym chcą abyś wzięła udział.
- Okey, dziękuję za telefon. Jeszcze się dzisiaj odezwę, ale na razie muszę przemyśleć kilka spraw.
- Jasne, miłego dnia. - Nie zdążyłam podziękować, bo mężczyzna się rozłączył. I tak oto zostałam sama z podjęciem życiowej decyzji. Kompletnie sama, pośród czterech ścian. 



Po południu...
(Muzyka)


Podjęła decyzję. Może było to najgorsze co mogła zrobić, a może najlepsze? Nie wiedziała. Jedno było pewne, była to najtrudniejsza decyzja w jej dotychczasowym życiu. Kiedyś dylematem był wybór rodzaju podwieczorka, między kisielem, a budyniem. Jane tak bardzo chciała wrócić do tych czasów. Teraz nie narzekała, jednak w dzieciństwie wszystko było takie bestroskie, radosne, kolorowe i bajkowe. Lalki, chociaż nie. W kolekcji zabawek panny May przeważały samochodziki, prezenty od taty. 
- Cholera, trzeba się pakować... -Westchnęła cicho, spoglądając na zegarek. - Ale najpierw pójdę do Roberta. - Podniosła się z chłodnej podłogi i zakładając na nogi czarne kowbojki, wyszła.  Nie mogła tak po prostu wyjechać z LA, bez pożegnania z przyjacielem. Miała mu tyle do opowiedzenia, wyjaśnienia, więc wsiadając do taksówki, popędziła do szpitala.
Już z korytarza czuć było charakterystyczny szpitalny zapach. Po salach chodzili ubrani w białe fartuchy lekarze, co również nie należało do przyjemnych widoków. Brunetce źle kojarzyło się to miejsce i szczerze nie chciała tu przychodzić. Jedynym powodem, dla którego przybywała do szpitala był jej przyjaciel.
- Dzień dobry. - Usłyszała serdeczny głos, dobrze znanej sobie pielęgniarki. Odpowiedziała grzecznie i słabo się uśmiechając, ruszyła do sali Roberta. Zastała go tak, jak opuściła czetery dni temu. Leżał bezwładnie na białej pościeli, podłączony do pikającego sprzętu. Na bladą jak śnieg twarz padały mu jasne promienie słoneczne. Taki widok momentalnie powodował u brunetki łzy. Przypominało jej się wszytsko, co przeszedł chłopak.  Nie miał kolorowego życia. Los kopał go w tyłek, za każdym razem, kiedy tylko udało mi się delikatnie podnieść z samego dołu.
- Robert... - Przetarła oczy i złapała go za rękę. - Kiedy się wybudzisz? Kiedy ze mną normalnie porozmawiasz? Proszę wstań z tego łóżka i wróć do nas. - Położyła głowę na sztywnej kołdrze. - Tyle się wydarzyło, odkąd zapadłeś w śpiączkę. Duff  wstąpił do zespołu.  Ja dostałam propozycję pracy w Nowym Jorku i wyjeżdżam z LA już pojutrze. Nawet nie wiesz, jak jest mi trudno, to wszystko zostawić. Ciebie, Duffa...  Będę tam kilka miesięcy i może uda mi się tutaj wrócić. - Uśmiechnęła się delikatnie do nieruchomo leżącego bruneta. Wierzyła, że ją słyszy.  - Teraz jednak muszę się pożegnać. Do zobaczenia Robert. Wracaj do świata żywych. - Pocałowała go delikatnie w policzek.  Jeszcze tylko zostawiła mu małą karteczkę na szafce obok łóżka, w razie gdyby się wybudził i wyszła.



W tym samym czasie, stary, opuszczony magazyn...

(Muzyka)

 
Siedział na zimnej i wilgotnej podłodze, wpatrując się w zniszczony dach. Obok niego leżała młoda dziewczyna. Za młoda.
- Mała, jesteś pewna? - Spojrzał na nią kątem oka. Po raz pierwszy się wahał. Przecież zawsze traktował kobiety niczym szmaty, nic nie warte ścierwa. Tylko jedna dziewczyna w jego dotychczasowym życiu była kimś więcej niż tylko dziwką, jednak było to dawno. Dalej nienawidził kobiet. Nienawidził matki, byłej dziewczyny, obecnych partnerek, a jednak z tą nastolatą było inaczej. Była taka inna. Co prawda chlała za dwóch, wciągała więcej, niż jest piasku na Saharze, co było typowe dla dziewczyn z Sunset Strip, ale była odmieńcem. Była chora. Śmiertelnie chora. Z każdym dniem czuła, jak rak wyniszcza ją od środka. Nie chcąc się dłużej męczyć, brała wszytsko co popadnie, aby tylko przyspieszyć sobie śmierć. Nie liczyła na pomoc ze strony rodziców. Zostawili ją. Siostra również ją opuściła, aby spełniać swoje marzenia. Została sama. Kompletnie sama w wielkim mieście aniołów. Na szczęście znalazła sobie towarzyszka, który się nią zaopiekował. Chłopak za każym razem chciał ją powstrzymywać przed używkami, jednak ona zawsze stawiała na swoim i brała.
- Tak, chcę to zrobić. - Uśmiechnęła się lekko. Jeszcze tylko strzeliła sobie dawkę pana Brownstone'a i była gotowa. - Uśmiechnij się, życie jest piękne. - Zaśmiała się cicho i usiadła na udach chłopaka. Ten tylko przyjrzał się jej zamglonym oczom i wyraźnie posmutniał. - Nie martw się, nic się nie stanie. Pieluch nie będziesz zmieniać. Niedługo i tak umrę. - Pocałowała go delikatnie w policzek. Jeszcze bardziej posmutniał. Widział przed sobą szesnastolatkę z góry skazaną na rychłą śmierć. A przecież była taka młoda. Miała całe życie przed sobą. - Zróbmy to. - Szepnęła mu do ucha, wplatając ręce w jego długie włosy. Nagle wszystko zniknęło. Byli tylko oni i nikt więcej. Nie zwracali uwagi na otoczenie. Po prostu cieszyli się sobą. Każdym oddechem, pocałunkiem, dotykiem. Mieli świadomość, że to może być ten pierwszy i ostatni raz...



___________________________________

Jak widzicie, w opowiadaniu porobiło się troszkę bałaganu. 
Postaram się to Wam jakoś wyjaśnić. 
Otóż niektóre fragmenty są w narracji trzecioosobowej, 
a inne w pierwszoosobowej. Stosuję to od 3 rozdziałów, bo jest mi tak wygodnie.
Nie odczuwam dzięki temu monotonii. 
Dobra, ale przejdę do sedna. 
To co będzie pisane w trzeciej osobie, nie będzie miało żadnego nagłówka. 
Natomiast, kiedy będę pisać w pierwszej osobie, zawsze pojawi się informacja :
*Oczami Duffa*, *Oczami Jane*, *Oczami Izzy'ego* i tak dalej :)

I jeszcze jedno.
Bardzo dziękuję za takie wsparcie w postaci komentarzy. 
Jest mi bardzo miło, kiedy widzę nowe opinie. 
Jednak ostatnio zauważyłam, że osoby, które czytały opowiadanie 
nagle się tutaj nie pojawiają. Smutne. 
Zastanawiam się, czy to moja wina i mojej słabej umiejętności pisarskiej,
czy są inne powody. 
W każdym bądź razie, proszę, pokazujcie się. 
Wystarczy kilka słów, aby dodać mi skrzydeł :) 

A i ostatnia wiadomość. Pojawiła się zakładka z trailer'em, także zapraszam! 

                                                                    Love,
                                                                        Chelle

23.04.2014

Rozdział 15

"Wspomnienie jest formą spotkania."
~ Khalil Gibran


(Muzyka)
~*~

25.10.1984r.

W Los Angeles panowała zaawansowana jesień. Najbardziej znienawidzona przez Jane pora roku. Co prawda w LA nie była ona tak odczuwalna jak w położonym w chłodniejszym klimacie, Lafayette, jednak sama świadomość panowania tej pory, przybijała dziewczynę. Może dlatego, że wpadała w stany depresyjne? Nie potrafiła wtedy normalnie funkcjonować. Siedziała zamyślona w mieszkaniu, tracąc ochotę na wszystko, co do tej pory sprawiało jej przyjemność. Wychodziła dopiero wtedy, kiedy naprawdę musiała. Tak było i tego dnia. Kolejna, bezsensowna sesja, nie wnosząca nic do jej życia. Żadnych zmian. Zero zainteresowania. Po prostu kolejny świstek do portfolio. Z takim właśnie nastawieniem podążała do studia, oddalonego spory kawałek od jej mieszkania. Jechała taksówką, wpatrując się w ogromne budynki  i słuchając szumiącego radia. Z urządzenia wydobywała się piosenka Aerosmith. Jane nie potrafiła jej nazwać. Był to ten okres w karierze zajebistej kapeli, kiedy przechodziła kryzys. Każda piosenka była niemalże kopią drugiej. Nic ciekawego.
-To tutaj. - May popukała w szybkę dzielącą ją z kierowcą. Mężczyzna gwałtownie zahamował, po czym zażądał piętnastu dolarów. Dziewczyna zapłaciła i bez pożegnania wyszła. Nie miała ochoty na widzenie się z ludźmi. Najchętniej by ich wtedy zamordowała. Tak po prostu. Aby tylko mieć święty spokój. Niestety nie mogła zrealizować okrutnego planu. Musiała stawić się w studiu o godzinie 12:00.
Kiedy wskazówki zegara ustawiły się równo ku górze, weszła do niewielkiego pomieszczenia, w którym rozkładano sprzęt. Z grzeczności powiedziała krótkie "dzień dobry" i zaszyła się w ciemnej przebieralni. Na wieszaku czekała już jakaś ogromna suknia. Brunetka mozolnie nakładała na siebie kreacje, a kiedy już skończyła, spojrzała niepewnie w lustro.
-Wyglądam jak pieprzony klaun! Niech do tego cylindra dołożą mi jeszcze czerwony nos i wyślą do cyrku. - Mruczała, poprawiając zagięte rękawy. Ostatnie spojrzenie w lustro, kpiące prychnięcie, wyszła.
- O Jane już jesteś! - Krzyknął uśmiechnięty Mark. - Chodź tutaj do mnie na słówko. - Pociągnął ją delikatnie za rękę do stojącego obok stolika. - Widzisz tamtego gościa? - Szepnął, spoglądając w stronę ulizanego mężczyzny.
-Yhym. - Kiwnęła głową,  wpatrując się postać.
- To jest Nicolaus Valastro. Przyjechał do nas z Mediolanu w poszukiwaniu młodych, utalentowanych modelek. Chyba nie muszę mówić, żebyś się postarała. Ta sesja ma zadedydować, czy wezmą cię pod swoje skrzydła. Nie ma co ukrywać, to jedna z niewielu szans  na zaistnienie w świecie mody. Los Angeles nie słynie z rozwiniętego modelingu. Nowy Jork, Paryż, Mediolan... Tam to kwitnie, nie tutaj. - Uśmiechnął się serdecznie. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Sama informacja o możliwości wybicia się, poprawiła jej humor. Nareszcie miała szansę. Nie mogła jej zmarnować.
-Jaka jest tematyka sesji?
-Jesien, smutek, deszcz, samotność, zagubienie. - Mina Vine' a była sprzeczna z wypowiadanymi słowami. Mówił je z ekscytacją, radością...
- Idealnie. - Uśmiechnęła się krzywo i ruszyła na plan. Bez większego stresu, zaczęła pozować. Starała nie skupiać się na obecności kilkunastu osób, głośno komentujących jej pracę. Wyłączyła się. Przed oczami miała wiele wydarzeń, które zawsze powodowały łzy. Czasami lubiła do nich powracać. Potrzebowała tego wewnętrznego bólu, rozwalającego ją na drobne kawałeczki.
- Dobra, starczy. Mamy to! - Krzyknął fotograf, wyrywając ją ze swojego świata. Jane niepewnie podeszła do całej ekipy, aby zobaczyć efekty sesji. Cóż... Zdjęcia wydawałyby się być żałosne, nudne i przesadzone. Brunetka niepewnie spojrzała w stronę gościa z Mediolanu. Stał, przekrzywiając głowę z jednej strony na drugą i mrucząc coś do siebie.
- Jest dobrze. Nawet bardzo. Pani... - Spojrzał na niewielką kartkę wyrwaną z notesu. - Pani Jane ma potencjał. Jednak jeszcze wiele trzeba poprawić. Przede wszystkim postawę ciała. I musimy sprawdzić pani chód na wybiegu... - Podrapał się w głowę  czarnym długopisem. - Dobra. Jak na razie to tyle. Jutro się z wami skontaktuję  i ustalimy szczegóły. - Założył płaszcz, ukłonił się nisko i tyle go widzieli.



Stary garaż, wieczorem...

*Oczami Duffa*





(Muzyka)



Siedzieliśmy wraz ze Slashem i Stevenem oraz niejaką Yvonne, próbując zebrać chęci do zrobienia czegoś bardziej sensownego niż siedzenie na dupie i chlanie jakiejś gównianej gorzały. Steven siedział cicho, wystukując rytm pałeczkami o niewielki karton po pizzy, Slash zarywał do swojej towarzyszki, a ja się temu przysłuchiwałem. Był niezły ubaw, kiedy dziewczyna po nim jechała.
- Yvonne wiesz, że dzisiaj jest dzień pocałunku. - Wciskał jej kit, odchylając niesforne włosy z oczu.
- Tak? To pocałuj mnie w dupę. - Uśmiechnęła się z przesadną słodyczą. Wyglądało to komicznie. Zadowolona mina blondynki i wzburzona Slasha. Razem ze Stevenem parsknęliśmy śmiechem. Chyba polubiłem tą dupcię. Ma cięty język. Atrakcyjne, ale na krótko. Ile można z taką wytrzymać? Wyobrazić sobie z taką życie. Brrr... Nawet nie chcę o tym myśleć.
-Może zagramy coś, co? - Rzucił Adler, wpatrując się w brudny, oblepiony grzybem sufit.
- To nie ma sensu, nie mamy wokalisty. Ta grupa nie ma prawa się wybić. Błagam. Jesteśmy dobrzy, ale co z tego? Nie ma wokalu, to dupa! - Krzyknął wzburzony Slash i wyszedł. Cholernie wnerwiło mnie jego zachowanie. Do tego stopnia, że zostawiłem wszystko w pizdu i również opuściłem ruderę. Ten zespół to chyba niewypał. Czas rozglądać się za czymś innym. Jakąś grupą z wokalistą i przede wszystkim przyszłością! 

Nie może to być żadna grupa glamowa. Poszukam czegoś punkowego. Chociaż punk w LA? To tak jak wieloryb na pustyni.  Ewentualnie sprawdzę grupy grające w duchu Led Zeppelin.
Punkt pierwszy - iść obejrzeć tablicę ogłoszeń. Tam zawsze znajdzie się coś ciekawego. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Tutaj na każdym kroku są ogłoszenia. Oblepione drzewa, słupy. Stanąłem przed jednym z nich. Ogłoszenie pierwsze - wokalista do grupy glamowej. Odpada. 
Ogłoszenie drugie - perkusista do grupy punkowej. Kuszące, ale nie. Ogłoszenie trzecie - gitarzysta do rock and rollowej grupy dziewczęcej. Mogłoby być fajnie, ale szukają lasek. Ja nie mam zamiaru się przebierać, więc czytałem dalej. W oczy rzuciło mi się jedno, niedbale napisane ogłoszenie. 


"Poszukujemy basisty do grupy grającej w stylu
starego Aerosmith.

                            tel. 645 736 329
                                                      W. Axl Rose"

Zerwałem kartkę i ruszyłem w stronę najbliższego telefonu. Z kieszeni wygrzebałem ostatnie centy, które miałem przeznaczyć na hamburgery w McDonald's, ale ostatecznie się poświęciłem i wrzuciłem je do tego pieprzonego telefonu. Wykręciłem numer i czekałem. Pierwszy sygnał... drugi... trzeci... czwarty... Powoli się denerwowałem. Na szczęście za piątym razem ktoś odebrał. 
- Halo? - Usłyszałem cholernie niski głos. Czy to nie pomyłka? Koleś mówi, jakby mu słoń na przełyk nadepnął. Nieważne...
- Ja w sprawie tego ogłoszenia. Dalej poszukujecie basisty? 
- Tak, przyjdź do starego studia nagraniowego na Melrose, najlepiej dzisiaj. - Zaskoczył mnie ten facet. Już? Dzisiaj? Tak po prostu? Ani bee, ani mee, tylko przyjdź? Żadnych pytań? Dziwne... 
- Eeee... No jasne. To do zobaczenia. - Rozłączyłem się i szybkim krokiem ruszyłem w stronę mieszkania. Musiałem przecież zabrać mój ukochany bas i iść skopać dupy tym chłoptasiom. 



Mieszkanie Jane... 
*Oczami Jane*

 

Wróciłam do domu. Miałam zrobić tyle rzeczy. Wstawić pranie, odkurzyć i umyć podłogę, wytrzeć kurze... Tak naprawdę nie zrobiłam nic. Czułam się jak jakiś pieprzony worek, taka wywłoka. Nagle dostałam dwie lewe ręce. Leń, leń, leń...
Jedyne na co miałam ochotę, to położyć się do ciepłego łóżka, wypić gorące kakao i oglądać nudne telenowele brazylijskie, emitowane dla starych babć. Ostatecznie włączyłam radio i usiadłam pod kocem, na kanapie. Dźwięki "Behind Blue Eyes" - The Who, mieszały się z odgłosami kłótni, młodego małżeństwa, mieszkającego obok mnie. Nie chciałam przysłuchiwać się tym krzykom, jednak były tak głośne, że nawet na drugim końcu ulicy, byłyby doskonale słyszalne. 
W jednej chwili przypomniała mi się najpoważniejsza sprzeczka z Billem. Było to w liceum. Wtedy Bailey stał się nieco odważniejszy i zaczął podrywać panny z klasy. Co prawda tylko się przyjaźniliśmy, jednak nie chciałam, aby był on z jakąś inną dziewczyną. Niestety w krótkim czasie znalazł sobie nową towarzyszkę -Ginę. Nigdy jej nie lubiłam. Nie dlatego, że przypieprzyła się do mojego najlepszego kumpla, ogólnie była wredna i fałszywa. Szkoda, że Bill tego nie widział. Chyba miał jakieś klapki miłosne na oczach. 
Kiedy dałam sobie spokój, poznałam Jayden'a. Był miłym chłopakiem, grzecznym. Jakby nie w moim stylu. Jednak bardzo go polubiłam, on mnie raczej też. Po kilku miesiącach przyjaźni zostaliśmy parą. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie Bill. Wtedy mu się przypomniało, że jesteśmy przyjaciółmi. 
Wpadł do mieszkania Jayden'a, obił mu twarz, a mnie zabrał do siebie. Nie obyło się bez ostrej wymiany zdań. No co? W końcu byłam wściekła. Tak się nie robi! Skoro on mógł znaleźć sobie partnerkę, to i ja miałam takie prawo. A nie, zapomniałam, ja go nie miałam. Musiałam być samotna, najlepiej zamknięta na cztery spusty w pokoju i czekająca, aż łaskawy Bailey zjawi się u mnie, aby pogadać. Za to, że zrobiłam coś, nie po jego myśli, dostałam piękny opierdol. Rudzielec darł się całą drogę, że Jayden jest dupkiem, że nie jest mnie wart, że chce tylko mnie przelecieć i tak dalej, i tak dalej. Pamiętam jak go wtedy spoliczkowałam. Nie chciałam tego zrobić, ale przesadził. 
Chyba nie spodziewał się, że to zrobię, bo stał jak wryty. Ja szybko mu się wyrwałam i z płaczem uciekłam do domu. Następnego dnia Bill już był u mnie z przeprosinami. Wybaczyłam mu. Byłam za bardzo uległa... A może za bardzo go kochałam? Sama nie wiem... 
- Gdzie ten album, gdzie ten album? - Mówiłam sama do siebie, szukając jedynej rzeczy, poza adapterem i winylami, która przypomniała mi Lafayette. Tak jakoś zebrało mi się na wspomnienia. Lubiłam wracać do przeszłości. Czasami było to fajne, a czasami bolesne. - Tutaj jest! - Krzyknęłam zadowolona z siebie, wyciągając gruby, obity barwioną na czerwono skórą album. Wróciłam na kanapę i otworzyłam go. Pierwsze zdjęcie - ja podczas kąpieli. Drugie - ja w piaskownicy. Trzecie - ja w przedszkolu. Dobra, za dużo pojawiło się mojej osoby. Przerzuciłam kilka kartek, gdzie były fotografie z innymi osobami. W większości byli to Bill, Jeff, Jay,Violet oraz moja rodzina.
Przyjemnie było tak oglądać te zdjęcia. Delikatnie poprawił mi się humor. Szczególnie podczas spoglądania na fotki z wygłupami znajomych. 
Bailey bijący Isbella po głowie, plastikową łopatką. Ja siedziałam obok i się śmiałam. 
Bill przymierzający się do zjedzenia dżdżownicy. Założył się ze mną, że ją zje. Ostatecznie nie zjadł.
Jeffrey rzucający małymi kamyczkami w tyłek naszej wielkiej sąsiadki. Wtedy nas dorwała i ciągnąc za uszy, przyprowadziła do rodziców. Nie było ciekawie...
Ja leżąca na Violet. Robiłyśmy ludzką kanapkę. 
Jayden wraz ze mną na basenie. 
Ostatnie zdjęcie w albumie przedstawiało mnie, Billa i Jeffa. Cholera, zrobiło się sentymentalnie. 
Ciekawe gdzie są? Czy mają dziewczyny? Czy im się powodzi? Może kiedyś przez przypadek się dowiem...


______________________________________________
Jest nowy. Nudny, wiem. Jak zawsze. 
Po raz kolejny wytłumaczę się tą samą śpiewką - początek opowiadania.
Dopiero po następnym rozdziale, akcja nabierze tempa. 
Mam nadzieje, że wytrzymacie. 

PS Zapraszam do zakładki bohaterowie. Pojawiły się nieco inne zdjęcia. 
Cały czas bawię się grafiką. 

PS2  Już niedługo dodam trailer opowiadania. 
Jest gotowy, teraz tylko muszę czekać do maja, aż wróci internet :)
Ostrzegam, że nie będzie to profesjonalne. 
Moja przygoda z szablonami, filmikami jest bardzo prymitywna,
więc tego tego... XD

PS3 Zaległości na waszych blogach powoli nadrabiam. 
Skomentuję w swoim czasie. 
Jak na razie uniemożliwia mi to słaby internet ;-; 
Zawsze mogłabym zostawić jakąś gównianą opinię, 
jednak kocham Wasze blogi i nie mogłabym zrobić Wam czegoś takiego.

PS4 Zmieniłam czcionkę. Może być? :)
              
                                                             Love, 
                                                               Chelle ♡