25.05.2014

Rozdział 17

 Nic nie trwa wiecznie...
Nawet zimny listopadowy deszcz.
- November Rain (GNR)
(Muzyka)

~*~ 

Connie? - Mruknął, ciężko podnosząc powieki. Ręką szukał wychudzonej dziewczyny, jednak zamiast niej znalazł kartkę z szybko napisanymi słowami. Przetarł oczy i z lekkim niepokojem zaczął czytać.

"Axl, tak cholernie mi przykro, że nie potrafię się z Tobą normalnie pożegnać, tylko robię to w formie listu. Tak jest mi chyba łatwiej. Nie muszę patrzeć w Twoje smutne i zmartwione oczy. Nie muszę oglądać jak się denerwujesz i jak trzęsą Ci się dłonie. Nie muszę po prostu wpatrywać się w osobę, która tak cholernie się mną przejęła.
Przez ostatnie pół roku doświadczyłam wielu rzeczy. Po raz pierwszy poczułam, że ktoś się mną interesuje. Po raz pierwszy poczułam się akceptowana i kochana... Dziękuję Ci za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Za to, że zastąpiłeś mi rodzinę, że mnie wspierałeś i pocieszałeś, że ze mną wytrzymałeś. Jest jeszcze jedna rzecz, za którą jestem Ci wdzięczna. Nigdy nie starałeś się mnie zatrzymać, chociaż wiele rzeczy Ci się nie podobało. Zrozumienie było mi najbardziej potrzebne.
Teraz, kiedy musimy się pożegnać w taki, a nie inny sposób, mam nadzieję że również mnie zrozumiesz.
Jeszcze tylko chciałabym prosić Cię o jedną rzecz. Zapomnij o mnie. Tak dla własnego dobra.
Znajdź sobie dziewczynę. Może nawet kiedyś uda Ci się odszukać tą, o której tyle mi opowiadałeś.
Dalej śpiewaj tak genialnie, jak wtedy, kiedy siedzieliśmy nocą w opuszczonym parku.
Spełniaj marzenia i bądź sławny na cały świat, jako wokalista Hollywood Rose. Masz do skopania tyle ludzkich tyłków. Niech te cioty poznają prawdziwego rock and rolla.
Ułóż sobie życie tak, jak zawsze chciałeś.
Spotkamy się tam po drugiej stronie. Będę tam kurewsko cierpliwie czekać i obserwować Cię z góry.


Na zawsze Twoja,
Connie"




*Oczami Duffa*

Jane zadzwoniła do mnie z samego rana i prosiła, abym do niej przyszedł. Miała cholernie smutny głos. Zacząłem się zastanawiać, czy to nie moja wina. W końcu ostatnimi czasy bardzo się od siebie oddaliliśmy. Ja szukałem zespołu, a ona jeździła na co raz to więcej sesji. Może to było przyczyną? Sam nie byłem pewien, jednak wiedziałem, że coś jest nie tak. Nawet największy debil by to wyczuł.
Nie zastanawiając się dłużej, ubrałem się w miarę czyste ubrania i wyszedłem z domu. Szybkim krokiem przemierzałem kolejne metry długiego chodnika. Znowu siedziało mi w głowie jedno pytanie. Co się stało?
Może zaszła w ciążę i nie chce tego dziecka? Chociaż nie. Ona by tego nie zrobiła. Jane taka nie jest.
Może straciła pracę, albo zadzwonił ktoś z rodziny i przekazał jej jakieś smutne wiadomości?
Z mętlikiem w głowie dotarłem pod jej drzwi. Otworzyła, uśmiechając się słabo. Mimo opalenizny, była taka... blada. Jakby zaraz miała zemdleć.
- Jane, wszystko okey? - Złapałem ją za dłoń. Spojrzała mi w oczy, po czym zaprowadziła mnie do salonu.
-Duff, pamiętasz jak wspominałam Ci o pracy? - Kiwnąłem twierdząco głową i jeszcze bardziej skupiłem się na wypowiadanych przez nią słowach. - Zaoferowali mi dobrą ofertę... Życiową ofertę. - Już chciałem jej przerwać i wyskoczyć z gratulacjami, jednak coś nie grało. To była radosna wiadomość, a Janie była przygnębiona.
-Wyjeżdżasz? - Zapytałem, przewidując sytuację. Kiwnęła tylko głową i spuściła wzrok. - Dokąd?
-Na razie Nowy Jork. Cholernie chcę tam jechać, ale nie potrafię zostawić tego co tutaj mam. - Pociągnęła cicho nosem i spojrzała w okno, unikając kontaktu wzrokowego. Było mi przykro. Tak jakby ktoś nagle wbijał mi szpileczki w serce. Pokochałem tą dziewczynę, jak żadną inną. Nie chciałem, aby kolejna osoba mnie opuszczała. Z drugiej strony nie potrafiłem jej zatrzymać. Doskonale wiedziałem, jak bardzo tego chciała. Spełniać marzenia. Sam kiedy miałbym taką szansę, od razu bym ją przyjął.
- Mam nadzieję, że kiedyś tutaj wrócisz. - Uśmiechnąłem się, co wcale nie oddawało mojego stanu uczuć. Jak zawsze dobra mina do złej gry. - Będę miał się czym chwalić. "Tak, to ja- Duff McKagan - zwykły koleś z podziemia znałem tą supermodelkę - Jane May." - Mówiłem najniższym tonem, jakim tylko potrafiłem. Chciałem chociaż troszkę ją rozweselić. Chyba wyszło, bo zaśmiała się cicho. Jeszcze tylko poprawiła kosmyk włosów, zakładając go za ucho i podeszła bliżej. W jednej chwili wtuliła się we mnie, jak nigdy dotąd. Wyglądało to tak, jakby bała się, że zaraz gdzieś spierdolę. Podniosła wzrok i wbiła go centralnie w moją twarz. Delikatnie musnęła mnie w usta, po czym pocałunki stawały się coraz mocniejsze. Mimo anielskiego wyglądu, budziła się w niej diablica. Wiedziałem co się stanie i cholernie tego pragnąłem. W końcu mógł to być nasz ostatni dzień, spędzony razem.




(Muzyka)


Położył rękę na drobnym udzie dziewczyny, która siłowała się z jego rozporkiem. Chłodnymi palcami jeździł po jej gładkiej skórze. Delikatnie drażnił językiem szyję Jane, która mimowolnie przymknęła oczy. W pomieszczeniu słychać było tylko dwa przyspieszone oddechy. Nienaturalna cisza, jak na to miasto. Los Angeles na chwilę zamarło, dając parze dogodne warunki do zajęcia się tylko sobą i nikim innym.
-Duff... - Mruknęła cicho, otwierając oczy. Ujrzała go, zachłannie całującego jej brzuch. Wyglądał uroczo. Niczym anioł. Długie blond włosy, roztrzepane na wszystkie strony świata, gęste rzęsy spod których co jakiś czas pokazywały się hipnotyzujące oczy. I miała to wszystko porzucić już następnego dnia. W jednej chwili zebrało się jej na płacz. Nie chciała jednak ronić łez w takiej chwili. Miała świadomość jak bardzo byłoby to krępujące dla McKagana. Szybko opanowała emocje i przystąpiła do działania. Lekkim ruchem odepchnęła go od siebie, po czym znalazła się na górze. Blondyn cieszył się z takiego obrotu sprawy, o czym świadczył jego cwaniacki uśmiech. Teraz to Jane miała pole do popisu. Starała się robić wszystko, aby chłopakowi było najlepiej.
-Mała... - Podniósł się z pościeli i oparł ciężar ciała na łokciach. - Jesteś najlepsza. - Uśmiechnął się błogo, ocierając drobne kropelki potu z czoła.



W tym samym czasie, okolice Fairfax...


(Muzyka)


- Marc, proszę cię. Pożycz mi pieniądz ten ostatni raz. Ja ci oddam...
- Doskonale wiesz, że kocham cię jak brata i dałbym ci tą kasę, ale wiem na co ją wydasz. Ty się niszczysz. Masz dopiero 19 lat, a ćpasz za 3. Idź na odwyk, póki nie jest za późno. - Spoglądał na przyjaciela, który cały się trząsł. Szkoda mu było patrzeć na kumpla, który staczał się na samo dno ogromnego bagna zwanego heroiną. A przecież nie miał większych podstaw do brania tego gówna. Brał dla odprężenia się i poczucia chwilowego stanu euforii.
- Marc, przecież wiesz, że to nie jest takie proste. - Spojrzał na niego niczym zbity szczeniak. Ostatecznie dał mu sto dolarów, ale w zamian zażądał szybkiego pobytu przyjaciela w klinice odwykowej.
- Dzięki bracie. - Podał mu rękę i szybko wyleciał ze sklepu. Od razu ruszył w stronę najbliższego zaułka, w którym czekał na niego zaufany diler. Z przyspieszonym biciem serca i ulgą podszedł do niskiego bruneta. W łapę oddał mu banknot, a sam przejął kilka woreczków z ukochanym proszkiem. Upewnił się, że nikt go nie widział i odszedł. Trafił do przypadkowego garażu. Nie liczyły się warunki. Liczyła się tylko jego mała, słodka kochanka.
Starał się opanować drgania rąk i przygotować wszystko jak należy. Cały proces podniecał go bardziej niż roznegliżowane modelki z kolorowych czasopism. Sprawie uwinął się ze wszystkim i wreszcie mógł odlecieć. Wyszukał żyłę, w którą zwinnie wstrzyknął sobie całą substancję.
Lekko osunął się po ścianie, słysząc przytłumione dźwięki ulicznego szumu. Obraz przed oczami stał się zamglony. Gdyby ktoś go teraz napadł, chłopak byłby bezradny. Kompletnie nie kontaktował. Uśmiechając się lekko, przymknął oczy i wyczekiwał poranka w jakże zdradliwym Mieście Aniołów.


___________________________
Powróciłam z jakże ciulowym rozdziałem. 
Wszystkie komentarze przyjmę na klatę.

PS Wasze blogi powoli nadrabiam, po prawie miesięcznej przerwie...
 PS2 Pragnę serdecznie podziękować osobom, które nominowały mnie do Liebster Blog Award. A było ich aż 12. 
Dziękuję również za nominacje do Versatile Blog Award, których otrzymałam 4 :) 
Jesteście wielcy! *__* 
Love,
Chelle

 

1.05.2014

Rozdział 16




 Nic nie pozostaje takie samo. Jedyne, czego można być, w życiu pewnym,to zmiana. (...)
~Trudi Canavan

 


 ~*~



*Oczami Duffa*
(Muzyka)

Dotarłem pod opuszczony budynek, w którym kiedyś znajdowało się jedno z lepszych studiów nagraniowych. Od razu wróciły do mnie wspomnienia. Miałem okazję tutaj mieszkać, przez pewien, nieciekawy okres mojego jakże barwnego życia. Było to tuż po przyjeździe do Los Angeles. Wiadomo, zabrakło kasy i trzeba było sobie jakoś radzić. Znaleźć dach nad głową, skombinować jedzenie. 
Z tym pierwszym nie było problemu. W LA jest pełno opuszczonych budynków, garaży i innych ruder, zdatnych do mieszkania. Gorzej było z tym drugim. Trzeba było mieć pieniądze chociaż na głupiego hamburgera w McDonald's. Wtedy to, chodziło się do pracy. Dorywczej, bo dorywczej, ale pracy. Najfajniej pracowało się w Video Records. Miałem zajmować się jakimiś pierdołami w budynku, typu trzepanie chodniczków pani dyrektor, a w rzeczywistości nie robiłem nic. Szedłem tam o godzinie 10:00, kładłem się spać pod ławką w szatni, czekając na darmowy obiad. Kiedy już się wyspałem i najadłem wracałem do domu z dniówką o wysokości 50 dolców. Tak, to były czasy. Szkoda, że mnie wywalili.
- Jest tu kto? - Zawołałem, otwierając wielkie metalowe drzwi. Już z samego korytarza czuć było unoszącą się w powietrzu stęchliznę, pomieszaną z dymem papierosowym i zapachem najtańszego winka, jak mniemam Nightrain'a. Zapowiadało się ciekawie. 
- Taa, tutaj. - Do uszu doszło mi ciche westchnięcie? Brzmiało to tak, jakby koleś właśnie przepchał pociąg towarowy z węglem od Nowego Jorku, aż do LA. 
- Cześć, ja na to przesłuchanie. - Rzuciłem już z progu. Na dużym materacu wylegiwał się jakiś rudzielec, obok niego może piętnastoletnia gówniarka, a naprzeciwko mnie siedział brunet, którego twarzy nie widziałem, bo skierował wzrok na podłogę. Brzdąkał coś na swojej gitarze. Swoją drogą, nie była to jakaś tam gitara. Miał najprawdziwszego Gibsona Les Paula, bodajże z 59'. Zastanawiał mnie fakt, skąd miał to cacko? Sądząc po jego wyglądzie, nie był jakiś nadziany.
- Przedstawisz się? - Brunet uniósł głowę i wtedy go poznałem. Był to ten diler od Roberta. On chyba też mnie rozpoznał, bo uśmiechnął się cwaniacko.
- Duff McKagan. 
- A ja to W. Axl Rose, a ten tutaj to Izzy Stradlin. - Spojrzał na mnie z uniesioną głową, poprawiając grzywkę. - A i jeszcze nasza dobra znajoma, Connie. - Uśmiechnął się do niej delikatnie, a ona kompletnie nic nie zrobiła. Po prostu tępym wzrokiem wgapiała się w sufit, raz po raz popijając winko. Ciekawe, dlaczego się tak marnowała? Nie dość, że chlała, to jeszcze była na speedzie. Zdradziły ją oczy. 
- Pokaż co potrafisz. - Odezwał się Izzy, odkładając gitarę na bok. Bez wahania podłączyłem swój ukochany bas i zacząłem prezentować swoje umiejętności. Jako, tako nie miałem pomysłu na piosenkę, więc improwizowałem. Starałem się, nie zwracać uwagi na otoczenie, ale robić swoje. Z rytmu wybił mnie dopiero Stradlin, dodając co nieco od siebie. Jego gra, poczucie rytmu było cholernie podobne do Keith'a Richards'a. Najwidoczniej inspirował się nim, tworząc własną muzykę.
- Dobra, starczy. Przyjmujemy cię. - Odezwał się rudy, przerywając nam. - Jesteśmy Hollywood Rose. W zespole są jeszcze Chris Weber i Johnny Kreis, ale oni poszli na dzi... działkę. Do babci Chrisa. Liście grabić i takie tam inne, wiesz, jesień jest. - Zaśmiał się cicho, mrugając porozumiewawczo do przyjaciela. Spostrzegłem jakie koleś miał zmiany nastroju. Jeszcze pół godziny temu stękał jak stary mamut, a teraz śmiał się, żartował. Myślałem, że tylko laski tak mają, a tu proszę! Kolejne zaskoczenie. Może na coś chorował? Jakaś choroba psychiczna czy może tylko dragi? Nie wiedziałem dokładnie. Miałem nadzieję, że wkrótce się przekonam, kiedy ich bliżej poznam.
- A kiedy pierwsza próba? 
- W środę. Zawsze spotykamy się w tego dnia o 16:00. - Teraz odpowiedział całkiem poważnym głosem, z niemal kamienną twarzą. Nie pojmowałem tego gościa. 
- Okey. W sumie tyle chciałem wiedzieć. To do środy. - Machnąłem ręką i szybko opuściłem stare studio. 


Następnego dnia...
*Oczami Jane*

Nieznośne promienie słoneczne po raz kolejny wybudziły mnie ze snu. W sumie, to tym razem byłam im wdzięczna. Śniło mi się jakieś ciemne pomieszczenie, postać szczupłej, męskiej sylwetki z pistoletem w dłoni. Co gorsza, nie był on skierowany w moją stronę. Tajemnicza postać była samobójcą, który zmusił mnie do oglądania swojej śmierci. Nie mam pojęcia, czy ten sen miał jakieś przesłanie, ale na pewno był dziwny.
- Cholera, co tu taki syf? - Stęknęłam, spoglądając na podłogę. Wszędzie leżały porozwalane fotografie. Zapewne zasnęłam z albumem w rękach, a później go upuściłam. Tylko ciekawym faktem było to, że na kafelkach leżały same zdjęcia Billa. Sytuacja stawała się jeszcze dziwniejsza. Zebrałam wszystko z ziemi i z niewielką dbałością o wygląd, poupychałam między strony albumu.
Następnie udałam się do kuchni, gdyż umierałam z głodu, a było to spowodowane nie jedzeniem od siedemnastu godzin. Na szybko zrobiłam sobie kanapkę z serkiem. Niestety nie pisane było mi jej zjeść, gdyż zadzwonił telefon. Zawsze dzwonił, kiedy robiłam coś sensownego. Natomiast nigdy nie zawracał mi tyłka, kiedy siedziałam nic nie robiąc. No może raz się zdarzyło, kiedy oglądałam MTV i zadzwoniła mama.
- Tak, słucham? - Podniosłam różową słuchawkę telefonu. Tak, różową... Niestety nie było innego koloru, kiedy byłam w sklepie. Wybrałam jasnoróżowy, bo najbardziej pasował do jasnego wnętrza mieszkania, w porównaniu do wściekłego pomarańczu i sraczkowatej zieleni.
- Jane, mam dla ciebie dwie wiadomości. - Usłyszałam podniecony głos Kerry´ego. - Jedna dobra, a druga nieco gorsza. Od której zacząć? A z resztą, głupie pytanie, bo gdybym zaczął od gorszej, nie wiedziałabyś o co chodzi. Więc był u nas dzisiaj Nicolaus i powiedział, że masz potencjał i chętnie przyjmą cię pod swoje skrzydła. Kradną nam również Berry Douglas, więc nie będziesz sama. To  była ta dobra informacja, a teraz przyszedł czas na tą gorszą. Pojutrze wyjeżdżacie do Nowego Jorku.
- Już pojutrze?! - Spanikowałam, słysząc termin wyjazdu. Wszystko działo się za szybko. Nigdzie nie było przystanku, takiego znaku stop, przy którym można by było odpocząć. Przecież jeszcze nie tak dawno temu, mieszkałam w Lafayette. Potem Los Angeles i nagle Nowy Jork? Cholernie cieszyłam się z faktu, że mnie przyjęli. To była ogromna szansa... Ale z drugiej strony nie chciałam opuszczać LA i tego co tutaj mam. Zdążyłam się mocno przywiązać do tego miejsca i ludzi. Pokochałam kalifornijski klimat, tutejszą atmosferę, chociaż czasami dawała w kość, moje, co prawda wynajmowane mieszkanie, ale przede wszystkim do Roberta i Duffa.
- Niestety tak. Wiem, że to nieco za wcześnie, ale już po przyjeździe do Nowego Jorku odbędzie się pokaz, w którym chcą abyś wzięła udział.
- Okey, dziękuję za telefon. Jeszcze się dzisiaj odezwę, ale na razie muszę przemyśleć kilka spraw.
- Jasne, miłego dnia. - Nie zdążyłam podziękować, bo mężczyzna się rozłączył. I tak oto zostałam sama z podjęciem życiowej decyzji. Kompletnie sama, pośród czterech ścian. 



Po południu...
(Muzyka)


Podjęła decyzję. Może było to najgorsze co mogła zrobić, a może najlepsze? Nie wiedziała. Jedno było pewne, była to najtrudniejsza decyzja w jej dotychczasowym życiu. Kiedyś dylematem był wybór rodzaju podwieczorka, między kisielem, a budyniem. Jane tak bardzo chciała wrócić do tych czasów. Teraz nie narzekała, jednak w dzieciństwie wszystko było takie bestroskie, radosne, kolorowe i bajkowe. Lalki, chociaż nie. W kolekcji zabawek panny May przeważały samochodziki, prezenty od taty. 
- Cholera, trzeba się pakować... -Westchnęła cicho, spoglądając na zegarek. - Ale najpierw pójdę do Roberta. - Podniosła się z chłodnej podłogi i zakładając na nogi czarne kowbojki, wyszła.  Nie mogła tak po prostu wyjechać z LA, bez pożegnania z przyjacielem. Miała mu tyle do opowiedzenia, wyjaśnienia, więc wsiadając do taksówki, popędziła do szpitala.
Już z korytarza czuć było charakterystyczny szpitalny zapach. Po salach chodzili ubrani w białe fartuchy lekarze, co również nie należało do przyjemnych widoków. Brunetce źle kojarzyło się to miejsce i szczerze nie chciała tu przychodzić. Jedynym powodem, dla którego przybywała do szpitala był jej przyjaciel.
- Dzień dobry. - Usłyszała serdeczny głos, dobrze znanej sobie pielęgniarki. Odpowiedziała grzecznie i słabo się uśmiechając, ruszyła do sali Roberta. Zastała go tak, jak opuściła czetery dni temu. Leżał bezwładnie na białej pościeli, podłączony do pikającego sprzętu. Na bladą jak śnieg twarz padały mu jasne promienie słoneczne. Taki widok momentalnie powodował u brunetki łzy. Przypominało jej się wszytsko, co przeszedł chłopak.  Nie miał kolorowego życia. Los kopał go w tyłek, za każdym razem, kiedy tylko udało mi się delikatnie podnieść z samego dołu.
- Robert... - Przetarła oczy i złapała go za rękę. - Kiedy się wybudzisz? Kiedy ze mną normalnie porozmawiasz? Proszę wstań z tego łóżka i wróć do nas. - Położyła głowę na sztywnej kołdrze. - Tyle się wydarzyło, odkąd zapadłeś w śpiączkę. Duff  wstąpił do zespołu.  Ja dostałam propozycję pracy w Nowym Jorku i wyjeżdżam z LA już pojutrze. Nawet nie wiesz, jak jest mi trudno, to wszystko zostawić. Ciebie, Duffa...  Będę tam kilka miesięcy i może uda mi się tutaj wrócić. - Uśmiechnęła się delikatnie do nieruchomo leżącego bruneta. Wierzyła, że ją słyszy.  - Teraz jednak muszę się pożegnać. Do zobaczenia Robert. Wracaj do świata żywych. - Pocałowała go delikatnie w policzek.  Jeszcze tylko zostawiła mu małą karteczkę na szafce obok łóżka, w razie gdyby się wybudził i wyszła.



W tym samym czasie, stary, opuszczony magazyn...

(Muzyka)

 
Siedział na zimnej i wilgotnej podłodze, wpatrując się w zniszczony dach. Obok niego leżała młoda dziewczyna. Za młoda.
- Mała, jesteś pewna? - Spojrzał na nią kątem oka. Po raz pierwszy się wahał. Przecież zawsze traktował kobiety niczym szmaty, nic nie warte ścierwa. Tylko jedna dziewczyna w jego dotychczasowym życiu była kimś więcej niż tylko dziwką, jednak było to dawno. Dalej nienawidził kobiet. Nienawidził matki, byłej dziewczyny, obecnych partnerek, a jednak z tą nastolatą było inaczej. Była taka inna. Co prawda chlała za dwóch, wciągała więcej, niż jest piasku na Saharze, co było typowe dla dziewczyn z Sunset Strip, ale była odmieńcem. Była chora. Śmiertelnie chora. Z każdym dniem czuła, jak rak wyniszcza ją od środka. Nie chcąc się dłużej męczyć, brała wszytsko co popadnie, aby tylko przyspieszyć sobie śmierć. Nie liczyła na pomoc ze strony rodziców. Zostawili ją. Siostra również ją opuściła, aby spełniać swoje marzenia. Została sama. Kompletnie sama w wielkim mieście aniołów. Na szczęście znalazła sobie towarzyszka, który się nią zaopiekował. Chłopak za każym razem chciał ją powstrzymywać przed używkami, jednak ona zawsze stawiała na swoim i brała.
- Tak, chcę to zrobić. - Uśmiechnęła się lekko. Jeszcze tylko strzeliła sobie dawkę pana Brownstone'a i była gotowa. - Uśmiechnij się, życie jest piękne. - Zaśmiała się cicho i usiadła na udach chłopaka. Ten tylko przyjrzał się jej zamglonym oczom i wyraźnie posmutniał. - Nie martw się, nic się nie stanie. Pieluch nie będziesz zmieniać. Niedługo i tak umrę. - Pocałowała go delikatnie w policzek. Jeszcze bardziej posmutniał. Widział przed sobą szesnastolatkę z góry skazaną na rychłą śmierć. A przecież była taka młoda. Miała całe życie przed sobą. - Zróbmy to. - Szepnęła mu do ucha, wplatając ręce w jego długie włosy. Nagle wszystko zniknęło. Byli tylko oni i nikt więcej. Nie zwracali uwagi na otoczenie. Po prostu cieszyli się sobą. Każdym oddechem, pocałunkiem, dotykiem. Mieli świadomość, że to może być ten pierwszy i ostatni raz...



___________________________________

Jak widzicie, w opowiadaniu porobiło się troszkę bałaganu. 
Postaram się to Wam jakoś wyjaśnić. 
Otóż niektóre fragmenty są w narracji trzecioosobowej, 
a inne w pierwszoosobowej. Stosuję to od 3 rozdziałów, bo jest mi tak wygodnie.
Nie odczuwam dzięki temu monotonii. 
Dobra, ale przejdę do sedna. 
To co będzie pisane w trzeciej osobie, nie będzie miało żadnego nagłówka. 
Natomiast, kiedy będę pisać w pierwszej osobie, zawsze pojawi się informacja :
*Oczami Duffa*, *Oczami Jane*, *Oczami Izzy'ego* i tak dalej :)

I jeszcze jedno.
Bardzo dziękuję za takie wsparcie w postaci komentarzy. 
Jest mi bardzo miło, kiedy widzę nowe opinie. 
Jednak ostatnio zauważyłam, że osoby, które czytały opowiadanie 
nagle się tutaj nie pojawiają. Smutne. 
Zastanawiam się, czy to moja wina i mojej słabej umiejętności pisarskiej,
czy są inne powody. 
W każdym bądź razie, proszę, pokazujcie się. 
Wystarczy kilka słów, aby dodać mi skrzydeł :) 

A i ostatnia wiadomość. Pojawiła się zakładka z trailer'em, także zapraszam! 

                                                                    Love,
                                                                        Chelle