24.07.2014

Rozdział 19



 Życie to podróż, a nie przeznaczenie.
~Aerosmith (Amazing)
~*~

(Muzyka)

Cała noc spędzona w pociągu z głową pełną przemyśleń. Nie miał nawet czasu na zmrużenie oka. Intensywnie myślał nad przyszłością. Zarówno tą bliską, jak i daleką. Miał pewne obawy. 
Jak przyjmie go rodzina? Co zrobi, jeśli mu nie wyjdzie w Lafayette? Czy kiedykolwiek powróci do LA? Gdzie będzie mieszkał? Czy uda mu się założyć własną rodzinę? Kim będzie? 
Tyle pytań, a odpowiedzi brak. Takie uczucie niepewności potrafiło dobić człowieka. Chciał już wiedzieć, być pewien. Domysły zdają się na nic. Przecież życie potrafi płatać figle. Wszystko jest z góry zaplanowane, a ludzie dowiadują się o tym, kiedy przyjdzie odpowiednia pora.
- Lafayette... słodkie, zjebane Lafayette. - Westchnął widząc z daleka swoje rodzinne miasteczko. Nienawidził je z całego serca, jednak gdzieś tam w środku czuł się do niego przywiązany. Spędził tu całe dzieciństwo. To tutaj rozrabiał jako dzieciak i królował jako nastolatek. Brakowało mu tego krajobrazu. Tych starych kamienic, rozpadających się placów zabaw i sporych firm. W duchu cieszył się, że już jest na miejscu. Z drugiej strony bał się powrotu po ponad dwóch latach nieobecności w domu. Pewnie dużo się zmieniło. Nie wiedział, czy jest gotowy na zapukanie do drzwi.
Wysiadł z pociągu, który zatrzymał się na niewielkiej stacji. Na sam widok tych zniszczonych siedzeń i obklejonych ulotkami filarów przypomniało mu się dzieciństwo. Zawsze tu przychodził z Jane i obiecywał jej, że jak będzie konduktorem, to zabierze ją na przejażdżkę. Uśmiechnął się na przypomnienie sobie całej tej sytuacji i ruszył w dalszą drogę. Te domy, dobrze znane ulice. Wszystko przypominało mu przeszłość. Zbliżał się do celu. Pozostało mu kilkadziesiąt metrów. Serce biło coraz mocniej. Sam nie wiedział czemu tak się stresował, przecież był pieprzonym Axlem Rosem! A jednak... tutaj nie był taki pewny siebie. Niczym stara kobieta, chorująca na anemię zapukał w drzwi i czekał. Kilka sekund dłużyło się w nieskończoność. Słyszał kroki. Drzwi się otworzyły.
- Czego znowu chce... Bill?!


~*~

*Oczami Duffa*
(Muzyka)

Nadszedł pierwszy dzień pracy. W sumie to cieszyłem się z tego. Robota prosta, bezstresowa. Najważniejsze, że będę miał w końcu jakąś kasę. Przydałoby się chociażby na nowe kasety, czy trochę towaru. No ewentualnie jedzenie i jakieś ubrania. W sumie to wypadałoby się udać do sklepu po nowe koszulki i gacie. Wszystko pogubiłem i musiałem łazić non stop w tym samym, co raczej nie było atrakcyjne z punktu widzenia innych. Nie żeby mi zależało, ale... No dobra, zależało mi tylko i wyłącznie na opinii kobiet. Przedstawicielki płci pięknej zwracały na takie rzeczy uwagę. Przynajmniej tak było z Natalie, Jane i teraz z Mandy. Właśnie... Mandy. Chyba zawróciła mi w głowie. To chore, bo kilka dni po wyjeździe poprzedniej dziewczyny, zakochałem się w innej. Jak jakiś pieprzony kobieciarz. No ale co mogłem zrobić, kiedy zobaczyłem ją tak pięknie uśmiechniętą i niemalże nagą? Na każdego faceta by to zadziałało. Dodatkowo Mandy wydawała się być zawsze miła. Przyjaźnie witała się z Jane i ze mną, potrafiła zagadać i życzyć miłego dnia. Po prostu miała w sobie to coś, co działało na mnie jak magnez. Jednak jak na razie nie planowałem niczego wielkiego. Musiałem odpocząć od związków, przynajmniej na jakiś czas. Z Brixx liczyłem na jakiś flirt, dłuższą znajomość, a może kiedyś tam w przyszłości na coś poważniejszego. Matko, ona zrobiła mi pranie mózgu. Zacząłem myśleć niczym typowy Amerykanin siedzący za biureczkiem. Boże, może zaraz jeszcze wyskoczę z małżeństwem! Wróć!
Walnąłem się z otwartej ręki w czoło i to nie dlatego, że siedziała na nim mucha, po czym ruszyłem pod drzwi sąsiadki. Zapukałem kilkakrotnie, otworzyła. Znowu wyglądała tak ślicznie... Stop!
- O Duff, dobrze, że już jesteś. Muszę lecieć, bo czeka na mnie chłopak. - No to teraz dojebała jak łysy grzywką o parapet. Nie wiem jaką zrobiłem minę, ale na pewno nie byłem szczęśliwy. Chłopak, jaki chłopak do cholery?!
- Chłopak powiadasz... - Mruknąłem cicho, mierząc ją wzrokiem. Mandy nie zwracała jednak na to uwagi. Biegała po mieszkaniu, to szukając kosmetyczki, to torby i tak dalej. 
- Tak, przyjeżdża po mnie taki jeden koleś. Razem pracujemy. - Uśmiechnęła się serdecznie, nachylając się pod komodę w poszukiwaniu jakiegoś przedmiotu. 
- Aaaaa... Czyli taki kolega. - Rzuciłem jak jakiś debil. W sumie, to mi ulżyło. Była wolna, to najważniejsze. 
- Dobra Duff, to ja lecę. Chyba dasz sobie radę. Karma jest pod zlewem, wodę lej z kranu, a na spacery chodź co cztery godziny. Jakbyś chciał się załatwić to toaleta jest tutaj, w salonie jest telewizja jakby co, a piwa w lodówce. - Wskazała palcem na kuchnię i wyszła. Fajnie, darmowe piwka w pracy? Czemu nie? Taka robota mi jeszcze bardziej odpowiada. Lucky i Courtney nie są raczej problematycznymi psinami, więc będę miał sporo czasu dla siebie.

~*~
Po raz kolejny obudził się w objęciach jakiejś obcej laski. Tym razem jednak miał szczęście. Dziewczyna była całkiem ładna. Leżała obok niego, wtulona w poduszkę. Izzy podniósł się na łokciach i przyjrzał mieszkaniu. Było zadbane, ładnie urządzone. Z tego faktu wywnioskował, że blondynka musi mieć kasę. Kiedy spała, przeszukał mieszkanie w poszukiwaniu pieniędzy. Robił tak jeszcze z Axlem, kiedy szli do domów prostytutek. Granie w klubie nie wystarczało, więc trzeba było sobie jakoś radzić. 
Tym razem Stradlin wzbogacił się o dwieście dolców.  Było tego więcej, jednak nie chciał kraść wszystkiego. Dziewczyna od razu by to zauważyła i wezwała policję, a kłopoty były mu naprawdę niepotrzebne. Wrócił do łóżka i wpatrywał się w uśmiechniętą twarz towarzyszki. Korciło go, aby ją obudzić. Nie chciał siedzieć jak dupa, nic nie robiąc. Chłodną dłonią przejechał po policzku blondynki, która od razu otworzyła oczy. Chyba się wystraszyła, jednak po chwili odetchnęła z ulgą. Brunet nic nie mówiąc, dalej się w nią wpatrywał. Lubił ciszę i lubił obserwować. 
- Dzień dobry. - Rzuciła z lekką chrypą w głosie, uśmiechając się delikatnie. Wstała z łóżka, po czym pochylając się do przodu, złożyła na ustach Izzy'ego gorący pocałunek. Chłopak od razu wiedział, czego chciała. Nie trzeba było dużo mówić, aby się nią odpowiednio zajął. Chociaż... to ona nim musiała się "zaopiekować". Usiadła na Stradlinie, podnosząc jego dłonie ku górze. Językiem przejechała po torsie bruneta, patrząc jak ten uśmiecha się lekko. Nakręciło ją to do dalszych działań. Zębami ściągnęła jego czarne bokserki, po czym odrzuciła je gdzieś na bok. Na widok męskości chłopaka w jej oczach pojawiły się płomienie. Nie czuła się skrępowana i bez niczego postawiła mu laskę. 
- Jesteś zajebista... yy...- Jęknął kiedy skończyła. Nie potrafił przypomnieć sobie jej imienia.
- Kate, miło mi. - Zaśmiała się perliście. To było szaleństwo. Sytuacja wyglądała jak wyrywek z hippisowskich lat 60. Wtedy też nikt nie zwracał uwagi na partnera. Sypiał z byle kim. Izzy'emu to odpowiadało, zresztą jak każdemu facetowi z Sunset. - Wiesz, że jestem wiecznie niezaspokojona. - Zatrzepotała rzęsami, przygryzając usta. 
- Coś się na to zaradzi. - Uśmiechnął się cwaniacko. Teraz to on przejął inicjatywę. Miał już pewien plan. Szykowało się całkiem miłe popołudnie. 


 ~*~

*Oczami Jane*
(Muzyka)
Pierwsza sesja w Nowym Jorku została zaliczona. Nie powiem, było fajnie. Poznałam ciekawego faceta, fotografa o imieniu Chris. Był dla mnie niezwykle miły i miał cholerne poczucie humoru. Pomógł mi na chwilkę oderwać się od całego tego gówna, w którym siedziałam myślami. Byłam mu za to wdzięczna. Cały dzień opiekował się mną i oprowadzał po różnych miejscach. Poszliśmy razem na kolację, potem na spacer po Wall Street. Było świetnie, oczywiście do czasu. Kiedy wróciłam do hotelu wraz ze mną wróciły wszystkie to chore myśli. Starałam się ich jakoś pozbyć, szybko się kąpiąc i kładąc do łóżka. Nie było to takie łatwe. Leżałam na poduszkach chyba pół nocy, nie mogąc zmrużyć oka. Dopiero gdzieś po czwartej nad ranem odleciałam do innego świata. Widziałam, jak biegam po Lafayette szukając znajomych. Ulice były dziwnie puste. Weszłam do starej rudery, w której zazwyczaj spotykałam się z przyjaciółmi. Ujrzałam szczupłą sylwetkę młodego chłopaka. Nie zbliżałam się zbyt blisko. Wolałam obserwować jego zachowanie z daleka, zachowując ostrożność. W pewnym momencie usłyszałam odgłos załadowywanej broni. Zmroziło mi krew w żyłach i już chciałam uciekać, jednak ciekawość wygrała. Stałam pod ścianą, dalej wgapiając się w nastolatka. Ten podniósł pistolet na wysokość oczu i obrócił się w moją stronę. Teraz dopiero zobaczyłam jego twarz. To był Bill. Mój Bill. Zerwałam się z miejsca jak oparzona i nie patrząc na nic, biegłam w jego kierunku. Chciałam zabrać mu te pieprzone ustrojstwo, jednak nie mogłam. Jakaś siła trzymała mnie w miejscu i nie byłam zdolna nic zrobić. Za każdą próbą biegu upadałam na kolana. Rozpłakałam się, czując beznadziejną bezradność. Rudzielec widząc to, uśmiechnął się słabo i wycelował w moją stronę. Zamknęłam oczy, czekając na najgorsze, jednak strzał nie nastąpił. Powoli uniosłam powieki do góry i zobaczyłam jak przyłożył spluwę do skroni. Jeszcze bardziej się popłakałam. Już wolałam, aby zabił mnie, niż siebie. 

- Bill nie rób tego! Proszę! Błagam cię! Ja cię potrzebuję! - Krzyczałam, ciągle szlochając. Nie posłuchał mnie. Bezdźwięcznie powiedział tylko "żegnaj" i strzelił.
W tym momencie obudziłam się cała zalana potem. Nie mogłam złapać powietrza. Dusiłam się. Trzęsącymi się z nerwów dłońmi zapaliłam niewielką lampkę nocną. Poczułam jak coś mokrego kapie mi na koszulkę nocną. Płakałam, nie potrafiąc nad tym zapanować. Starałam się uspokoić oddech, wpatrując się w wielki księżyc, będący akurat w pełni. Po kilkunastu minutach udało się. Fazę strachu zastąpiła faza intensywnego myślenia nad tym chorym snem. Miałam wrażenie, że już kiedyś śniła mi się postać samobójcy, jednak nie wiedziałam jego twarzy. Tym razem było mi to dane. Tylko dlaczego akurat on? Dlaczego właśnie Bill? Nie miałam pojęcia. Jedyne co czułam, to chęć zobaczenia go całego i zdrowego. Miałam potrzebę wtulenia się w jego lekko falowane, rude włosy i zaciągnięcia się jego zapachem. Brakowało mi tego przez te lata. Dopiero teraz to sobie uświadomiłam. Dopiero w takiej sytuacji. Straszne... 
Miałam okazję go spotkać. Przecież wiedziałam, że był w LA. Wystarczyło poszukać. Co z tego, że miasto liczyło sobie kilka milionów mieszkańców, mogłam szukać do skutku. Nie musiałabym przynajmniej się martwić. Przecież wiedziałam jaki jest Bailey. Byłby zdolny do takich rzeczy. Zawsze był inny. Miał swój świat, inny punk widzenia, skłonności do impulsywnych działań. 
Boże, dlaczego ja go nie szukałam? Czemu jak zawsze skupiłam się tylko na sobie?  Jestem idiotką. Przecież ten sen mógł coś znaczyć. Miałam nadzieję, że nie był rzeczywistością i że chłopak dalej był zdrowy i żył swoim życiem, realizując szczęśliwie plany.
- Halo? - Usłyszałam w słuchawce zaspany głos mamy. Tak, w akcie desperacji zadzwoniłam właśnie do niej. Nie wiem co mnie napadło. Przecież ona nic nie wiedziała na temat mojego Billa. Nie widziała go od dwóch lat.
- Cześć mamo. Powiedz mi, wiesz coś na temat Bailey'ów. Coś się u nich ostatnio działo? - Wyskoczyłam z tym tekstem jak wariatka. 
- Nie wiem dziecko, a czemu pytasz? - Słyszałam, że się zaniepokoiła. Nie chciałam jej bardziej wciągać. Postanowiłam zakończyć bezsensowną rozmowę. 
- A nic, już nic. Wiesz, zadzwonię jutro. Dobranoc. - Odłożyłam słuchawkę. Czy ja całkiem zwariowałam? To na pewno nie było normalne. Cały ten pieprzony świat zwariował.


~*~
(Muzyka)

Siedzieli razem w klubie, obserwując poczynania jakiś młodych kapel rockowych. Mogli grać tak jak oni i pewnego dnia się wybić. Wszystko spieprzyli. Poddali się na półmetku. A przecież mieli szansę.
- Slash, jesteśmy skończeni. - Uśmiechnął się do przyjaciela. Jednak nie był to zwykły uśmiech. Skrywał w sobie nutkę żalu do kumpla, który wszystko zniszczył. 
- Dzięki za przypomnienie. - Burknął, popijając whiskey. 
- Ale wiesz, jak na razie powinniśmy się zabawić. - Twarz blondyna lekko się rozpogodziła. Widząc minę przygnębionego mulata, postanowił odpuścić. Przecież musiał mu kiedyś wybaczyć. To chyba nie był koniec świata. 
- Steve, nie mam ochoty na zabawę. - Odgarnął niesforne loki z oczu. 
- Nie marudź! Chodź, idziemy na laski. To poprawi ci humor. - Pociągnął go za rękaw i ruszyli na "łowy". W takim klubie nie trzeba było dużo szukać. Wszędzie roiło się od panienek rządnych wrażeń w obskurnej toalecie, do tego stopnia, że można było w nich wybierać. Adler wypatrzył sobie jakąś sztuczną blond lalę, ubraną w różowy lateks. Slasha odrzucił taki widok. Zastanawiał się tylko nad jednym. Czym kierował się jego przyjaciel, wybierając tą laskę? On miał całkiem inny gust. Wolał bardziej naturalne kobiety, ciężkie do zdobycia. Oczywiście mając na myśli słowa "ciężkie do zdobycia" widział takie laski, które oddawały się co najmniej po jednym wieczorze spędzonym razem, a nie dziesięciu sekundach. Tym razem nic nie wypatrzył. Żadna z obecnych na sali nie przykuła jego uwagi. Nie miał zamiaru posuwać jakiegoś pierwszego, lepszego paszczura, dlatego udał się zrezygnowany w kierunku lady, za którą stała barmanka. Nigdy nie zwracał na nią uwagi, jednak teraz stała się ona najlepszą kandydatką na szybki numerek w kiblu. Postanowił zaatakować. Przybierając zawadiacki wyraz twarzy numer pięć, usiadł na wysokim krzesełku. Było pięknie do czasu, kiedy dziewczyna się nie obróciła. Nagle się speszył. Tylko w towarzystwie znanych sobie panienek, czuł się swobodnie. W jednej chwili schował się za ścianą czarnych loków, która zawsze mu pomagała i zamówił kolejnego drinka. Po alkoholu dopiero mógł poczuć się na tyle pewnie, aby zagadać do obcej dziewczyny. Tak postanowił zrobić. Pił, pił i pił. Przez ten czas Steven zdążył już załatwić swoje potrzeby i dołączył do przyjaciela. 
- I jak? - Mulat zagadał go kiedy tylko przyszedł. 
- Ooo zajebiście. Laska była genialna i też miała na imię Mia, jak ta twoja poprzednia. Żółwik bracie!
- Weź tą łapę, nie wiem gdzie ją wkładałeś. Jeszcze od tej laski załatwię się jakimś gównem. - Wybełkotał, krzywiąc się. Blondyn roześmiał się głośno, jakby usłyszał najśmieszniejszy w świecie żart. Chyba za dużo wypił, albo ta blondi coś mu podała. 
- A ty mów, jak twoje łowy? - Zagadał, kiedy skończył się rechotać. 
- Jeszcze trwają. - Kiwnął wymownie, pokazując na rudą barmankę. 
- Uuu... Cindy... No to życzę powodzenia. - Zaśmiał się, po czym zostawił ich samych. Teraz był idealny moment na pogawędkę. Przy barze nie było nikogo oprócz Slasha i jego "ofiary". 
Już miał do niej zagadać, kiedy gdzieś zniknęła. Po takiej ilości alkoholu nie miał siły, aby podążyć za nią. Ledwo co kontaktował. Chyba przesadził, bo czuł jak zamykają mu się oczy. Chwila moment i nastąpił odlot.


___________________________

Wróciłam po ponad miesięcznej przerwie.
Chyba nigdy jeszcze tak nie zaniedbałam bloga, ale i Was. No cóż, wakacje. 
Powoli wracam do gry. Muszę nadrobić jedynie(!!!) 38 rozdziałów. Proszę o wyrozumiałość jeśli chodzi o czas. Obiecuję wszystko skomentować, kiedy tylko przyjdzie na to odpowiednia pora. 
 
PS Zapraszam na mojego drugiego bloga o Aerosmith. Już niedługo pojawi się na nim prolog nowego opowiadania :) 
 

Love,      
Chelle ♡