23.04.2014

Rozdział 15

"Wspomnienie jest formą spotkania."
~ Khalil Gibran


(Muzyka)
~*~

25.10.1984r.

W Los Angeles panowała zaawansowana jesień. Najbardziej znienawidzona przez Jane pora roku. Co prawda w LA nie była ona tak odczuwalna jak w położonym w chłodniejszym klimacie, Lafayette, jednak sama świadomość panowania tej pory, przybijała dziewczynę. Może dlatego, że wpadała w stany depresyjne? Nie potrafiła wtedy normalnie funkcjonować. Siedziała zamyślona w mieszkaniu, tracąc ochotę na wszystko, co do tej pory sprawiało jej przyjemność. Wychodziła dopiero wtedy, kiedy naprawdę musiała. Tak było i tego dnia. Kolejna, bezsensowna sesja, nie wnosząca nic do jej życia. Żadnych zmian. Zero zainteresowania. Po prostu kolejny świstek do portfolio. Z takim właśnie nastawieniem podążała do studia, oddalonego spory kawałek od jej mieszkania. Jechała taksówką, wpatrując się w ogromne budynki  i słuchając szumiącego radia. Z urządzenia wydobywała się piosenka Aerosmith. Jane nie potrafiła jej nazwać. Był to ten okres w karierze zajebistej kapeli, kiedy przechodziła kryzys. Każda piosenka była niemalże kopią drugiej. Nic ciekawego.
-To tutaj. - May popukała w szybkę dzielącą ją z kierowcą. Mężczyzna gwałtownie zahamował, po czym zażądał piętnastu dolarów. Dziewczyna zapłaciła i bez pożegnania wyszła. Nie miała ochoty na widzenie się z ludźmi. Najchętniej by ich wtedy zamordowała. Tak po prostu. Aby tylko mieć święty spokój. Niestety nie mogła zrealizować okrutnego planu. Musiała stawić się w studiu o godzinie 12:00.
Kiedy wskazówki zegara ustawiły się równo ku górze, weszła do niewielkiego pomieszczenia, w którym rozkładano sprzęt. Z grzeczności powiedziała krótkie "dzień dobry" i zaszyła się w ciemnej przebieralni. Na wieszaku czekała już jakaś ogromna suknia. Brunetka mozolnie nakładała na siebie kreacje, a kiedy już skończyła, spojrzała niepewnie w lustro.
-Wyglądam jak pieprzony klaun! Niech do tego cylindra dołożą mi jeszcze czerwony nos i wyślą do cyrku. - Mruczała, poprawiając zagięte rękawy. Ostatnie spojrzenie w lustro, kpiące prychnięcie, wyszła.
- O Jane już jesteś! - Krzyknął uśmiechnięty Mark. - Chodź tutaj do mnie na słówko. - Pociągnął ją delikatnie za rękę do stojącego obok stolika. - Widzisz tamtego gościa? - Szepnął, spoglądając w stronę ulizanego mężczyzny.
-Yhym. - Kiwnęła głową,  wpatrując się postać.
- To jest Nicolaus Valastro. Przyjechał do nas z Mediolanu w poszukiwaniu młodych, utalentowanych modelek. Chyba nie muszę mówić, żebyś się postarała. Ta sesja ma zadedydować, czy wezmą cię pod swoje skrzydła. Nie ma co ukrywać, to jedna z niewielu szans  na zaistnienie w świecie mody. Los Angeles nie słynie z rozwiniętego modelingu. Nowy Jork, Paryż, Mediolan... Tam to kwitnie, nie tutaj. - Uśmiechnął się serdecznie. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech. Sama informacja o możliwości wybicia się, poprawiła jej humor. Nareszcie miała szansę. Nie mogła jej zmarnować.
-Jaka jest tematyka sesji?
-Jesien, smutek, deszcz, samotność, zagubienie. - Mina Vine' a była sprzeczna z wypowiadanymi słowami. Mówił je z ekscytacją, radością...
- Idealnie. - Uśmiechnęła się krzywo i ruszyła na plan. Bez większego stresu, zaczęła pozować. Starała nie skupiać się na obecności kilkunastu osób, głośno komentujących jej pracę. Wyłączyła się. Przed oczami miała wiele wydarzeń, które zawsze powodowały łzy. Czasami lubiła do nich powracać. Potrzebowała tego wewnętrznego bólu, rozwalającego ją na drobne kawałeczki.
- Dobra, starczy. Mamy to! - Krzyknął fotograf, wyrywając ją ze swojego świata. Jane niepewnie podeszła do całej ekipy, aby zobaczyć efekty sesji. Cóż... Zdjęcia wydawałyby się być żałosne, nudne i przesadzone. Brunetka niepewnie spojrzała w stronę gościa z Mediolanu. Stał, przekrzywiając głowę z jednej strony na drugą i mrucząc coś do siebie.
- Jest dobrze. Nawet bardzo. Pani... - Spojrzał na niewielką kartkę wyrwaną z notesu. - Pani Jane ma potencjał. Jednak jeszcze wiele trzeba poprawić. Przede wszystkim postawę ciała. I musimy sprawdzić pani chód na wybiegu... - Podrapał się w głowę  czarnym długopisem. - Dobra. Jak na razie to tyle. Jutro się z wami skontaktuję  i ustalimy szczegóły. - Założył płaszcz, ukłonił się nisko i tyle go widzieli.



Stary garaż, wieczorem...

*Oczami Duffa*





(Muzyka)



Siedzieliśmy wraz ze Slashem i Stevenem oraz niejaką Yvonne, próbując zebrać chęci do zrobienia czegoś bardziej sensownego niż siedzenie na dupie i chlanie jakiejś gównianej gorzały. Steven siedział cicho, wystukując rytm pałeczkami o niewielki karton po pizzy, Slash zarywał do swojej towarzyszki, a ja się temu przysłuchiwałem. Był niezły ubaw, kiedy dziewczyna po nim jechała.
- Yvonne wiesz, że dzisiaj jest dzień pocałunku. - Wciskał jej kit, odchylając niesforne włosy z oczu.
- Tak? To pocałuj mnie w dupę. - Uśmiechnęła się z przesadną słodyczą. Wyglądało to komicznie. Zadowolona mina blondynki i wzburzona Slasha. Razem ze Stevenem parsknęliśmy śmiechem. Chyba polubiłem tą dupcię. Ma cięty język. Atrakcyjne, ale na krótko. Ile można z taką wytrzymać? Wyobrazić sobie z taką życie. Brrr... Nawet nie chcę o tym myśleć.
-Może zagramy coś, co? - Rzucił Adler, wpatrując się w brudny, oblepiony grzybem sufit.
- To nie ma sensu, nie mamy wokalisty. Ta grupa nie ma prawa się wybić. Błagam. Jesteśmy dobrzy, ale co z tego? Nie ma wokalu, to dupa! - Krzyknął wzburzony Slash i wyszedł. Cholernie wnerwiło mnie jego zachowanie. Do tego stopnia, że zostawiłem wszystko w pizdu i również opuściłem ruderę. Ten zespół to chyba niewypał. Czas rozglądać się za czymś innym. Jakąś grupą z wokalistą i przede wszystkim przyszłością! 

Nie może to być żadna grupa glamowa. Poszukam czegoś punkowego. Chociaż punk w LA? To tak jak wieloryb na pustyni.  Ewentualnie sprawdzę grupy grające w duchu Led Zeppelin.
Punkt pierwszy - iść obejrzeć tablicę ogłoszeń. Tam zawsze znajdzie się coś ciekawego. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Tutaj na każdym kroku są ogłoszenia. Oblepione drzewa, słupy. Stanąłem przed jednym z nich. Ogłoszenie pierwsze - wokalista do grupy glamowej. Odpada. 
Ogłoszenie drugie - perkusista do grupy punkowej. Kuszące, ale nie. Ogłoszenie trzecie - gitarzysta do rock and rollowej grupy dziewczęcej. Mogłoby być fajnie, ale szukają lasek. Ja nie mam zamiaru się przebierać, więc czytałem dalej. W oczy rzuciło mi się jedno, niedbale napisane ogłoszenie. 


"Poszukujemy basisty do grupy grającej w stylu
starego Aerosmith.

                            tel. 645 736 329
                                                      W. Axl Rose"

Zerwałem kartkę i ruszyłem w stronę najbliższego telefonu. Z kieszeni wygrzebałem ostatnie centy, które miałem przeznaczyć na hamburgery w McDonald's, ale ostatecznie się poświęciłem i wrzuciłem je do tego pieprzonego telefonu. Wykręciłem numer i czekałem. Pierwszy sygnał... drugi... trzeci... czwarty... Powoli się denerwowałem. Na szczęście za piątym razem ktoś odebrał. 
- Halo? - Usłyszałem cholernie niski głos. Czy to nie pomyłka? Koleś mówi, jakby mu słoń na przełyk nadepnął. Nieważne...
- Ja w sprawie tego ogłoszenia. Dalej poszukujecie basisty? 
- Tak, przyjdź do starego studia nagraniowego na Melrose, najlepiej dzisiaj. - Zaskoczył mnie ten facet. Już? Dzisiaj? Tak po prostu? Ani bee, ani mee, tylko przyjdź? Żadnych pytań? Dziwne... 
- Eeee... No jasne. To do zobaczenia. - Rozłączyłem się i szybkim krokiem ruszyłem w stronę mieszkania. Musiałem przecież zabrać mój ukochany bas i iść skopać dupy tym chłoptasiom. 



Mieszkanie Jane... 
*Oczami Jane*

 

Wróciłam do domu. Miałam zrobić tyle rzeczy. Wstawić pranie, odkurzyć i umyć podłogę, wytrzeć kurze... Tak naprawdę nie zrobiłam nic. Czułam się jak jakiś pieprzony worek, taka wywłoka. Nagle dostałam dwie lewe ręce. Leń, leń, leń...
Jedyne na co miałam ochotę, to położyć się do ciepłego łóżka, wypić gorące kakao i oglądać nudne telenowele brazylijskie, emitowane dla starych babć. Ostatecznie włączyłam radio i usiadłam pod kocem, na kanapie. Dźwięki "Behind Blue Eyes" - The Who, mieszały się z odgłosami kłótni, młodego małżeństwa, mieszkającego obok mnie. Nie chciałam przysłuchiwać się tym krzykom, jednak były tak głośne, że nawet na drugim końcu ulicy, byłyby doskonale słyszalne. 
W jednej chwili przypomniała mi się najpoważniejsza sprzeczka z Billem. Było to w liceum. Wtedy Bailey stał się nieco odważniejszy i zaczął podrywać panny z klasy. Co prawda tylko się przyjaźniliśmy, jednak nie chciałam, aby był on z jakąś inną dziewczyną. Niestety w krótkim czasie znalazł sobie nową towarzyszkę -Ginę. Nigdy jej nie lubiłam. Nie dlatego, że przypieprzyła się do mojego najlepszego kumpla, ogólnie była wredna i fałszywa. Szkoda, że Bill tego nie widział. Chyba miał jakieś klapki miłosne na oczach. 
Kiedy dałam sobie spokój, poznałam Jayden'a. Był miłym chłopakiem, grzecznym. Jakby nie w moim stylu. Jednak bardzo go polubiłam, on mnie raczej też. Po kilku miesiącach przyjaźni zostaliśmy parą. Wszystko byłoby pięknie, gdyby nie Bill. Wtedy mu się przypomniało, że jesteśmy przyjaciółmi. 
Wpadł do mieszkania Jayden'a, obił mu twarz, a mnie zabrał do siebie. Nie obyło się bez ostrej wymiany zdań. No co? W końcu byłam wściekła. Tak się nie robi! Skoro on mógł znaleźć sobie partnerkę, to i ja miałam takie prawo. A nie, zapomniałam, ja go nie miałam. Musiałam być samotna, najlepiej zamknięta na cztery spusty w pokoju i czekająca, aż łaskawy Bailey zjawi się u mnie, aby pogadać. Za to, że zrobiłam coś, nie po jego myśli, dostałam piękny opierdol. Rudzielec darł się całą drogę, że Jayden jest dupkiem, że nie jest mnie wart, że chce tylko mnie przelecieć i tak dalej, i tak dalej. Pamiętam jak go wtedy spoliczkowałam. Nie chciałam tego zrobić, ale przesadził. 
Chyba nie spodziewał się, że to zrobię, bo stał jak wryty. Ja szybko mu się wyrwałam i z płaczem uciekłam do domu. Następnego dnia Bill już był u mnie z przeprosinami. Wybaczyłam mu. Byłam za bardzo uległa... A może za bardzo go kochałam? Sama nie wiem... 
- Gdzie ten album, gdzie ten album? - Mówiłam sama do siebie, szukając jedynej rzeczy, poza adapterem i winylami, która przypomniała mi Lafayette. Tak jakoś zebrało mi się na wspomnienia. Lubiłam wracać do przeszłości. Czasami było to fajne, a czasami bolesne. - Tutaj jest! - Krzyknęłam zadowolona z siebie, wyciągając gruby, obity barwioną na czerwono skórą album. Wróciłam na kanapę i otworzyłam go. Pierwsze zdjęcie - ja podczas kąpieli. Drugie - ja w piaskownicy. Trzecie - ja w przedszkolu. Dobra, za dużo pojawiło się mojej osoby. Przerzuciłam kilka kartek, gdzie były fotografie z innymi osobami. W większości byli to Bill, Jeff, Jay,Violet oraz moja rodzina.
Przyjemnie było tak oglądać te zdjęcia. Delikatnie poprawił mi się humor. Szczególnie podczas spoglądania na fotki z wygłupami znajomych. 
Bailey bijący Isbella po głowie, plastikową łopatką. Ja siedziałam obok i się śmiałam. 
Bill przymierzający się do zjedzenia dżdżownicy. Założył się ze mną, że ją zje. Ostatecznie nie zjadł.
Jeffrey rzucający małymi kamyczkami w tyłek naszej wielkiej sąsiadki. Wtedy nas dorwała i ciągnąc za uszy, przyprowadziła do rodziców. Nie było ciekawie...
Ja leżąca na Violet. Robiłyśmy ludzką kanapkę. 
Jayden wraz ze mną na basenie. 
Ostatnie zdjęcie w albumie przedstawiało mnie, Billa i Jeffa. Cholera, zrobiło się sentymentalnie. 
Ciekawe gdzie są? Czy mają dziewczyny? Czy im się powodzi? Może kiedyś przez przypadek się dowiem...


______________________________________________
Jest nowy. Nudny, wiem. Jak zawsze. 
Po raz kolejny wytłumaczę się tą samą śpiewką - początek opowiadania.
Dopiero po następnym rozdziale, akcja nabierze tempa. 
Mam nadzieje, że wytrzymacie. 

PS Zapraszam do zakładki bohaterowie. Pojawiły się nieco inne zdjęcia. 
Cały czas bawię się grafiką. 

PS2  Już niedługo dodam trailer opowiadania. 
Jest gotowy, teraz tylko muszę czekać do maja, aż wróci internet :)
Ostrzegam, że nie będzie to profesjonalne. 
Moja przygoda z szablonami, filmikami jest bardzo prymitywna,
więc tego tego... XD

PS3 Zaległości na waszych blogach powoli nadrabiam. 
Skomentuję w swoim czasie. 
Jak na razie uniemożliwia mi to słaby internet ;-; 
Zawsze mogłabym zostawić jakąś gównianą opinię, 
jednak kocham Wasze blogi i nie mogłabym zrobić Wam czegoś takiego.

PS4 Zmieniłam czcionkę. Może być? :)
              
                                                             Love, 
                                                               Chelle ♡

19.04.2014

Rozdział 14

[...] codziennie patrz na świat, 
jakbyś oglądał go po raz pierwszy.
~ Eric-Emmanuel Schmitt



(Muzyka)


~*~

Ciemne uliczki, szczekanie psów i krzyki. Takie powitanie otrzymał Duff po dotarciu na osiedle, w którym  6 dni temu został pobity. Przyszedł do slumsów, aby spłacić dług Roberta. Co prawda było 4 dni po terminie, ale dogadał się z dilerem. Udało mu się zarobić pieniądze w bardzo... hańbiący sposób, jednak najważniejsze, że ma tą kasę. Aby ją dostać musiał spędzić wieczór u jakiejś kobiety po 30-stce. Była zadbana, zaproponowała mu sporą kasę, kokę. Skorzystał, lecz już po wyjściu z apartamentu nieznajomej poczuł się okropnie. Nie dość, że się sprzedał, to jeszcze zdradził Jane. Nie wiedział co z sobą zrobić. Pójść do dziewczyny i się przyznać, czy o niczym nie mówić? Wybrał to drugie i postanowił, że już nigdy więcej nie dopuści się takiej zbrodni względem siebie i panny May. Właśnie, Jane. Dziewczyna żyła w błogiej nieświadomości. Nie miała pojęcia o kłopotach McKagana. Chłopak nic jej nie mówił. Jedynie wytłumaczył się z pobicia. Wcisnął brunetce tanią bajeczkę o napadzie przez kilku facetów, poszukujących u niego jakiś dragów. O dziwo uwierzyła, jednak bacznie przyglądała się poczynaniom chłopaka. Ten powoli wyplątywał się ze zgubnej nici.
- Ile masz? - Usłyszał za sobą spokojny głos dilera. Jak zwykle pojawił się znikąd, strasząc blondyna. 
- Całość. - Wręczył mu zgniecione banknoty. - A i daj mi trochę blondynki. - Dodał, po czym otrzymując towar, odszedł. Jak najszybciej opuścił osiedle, nie chcąc mieć z nim już nic wspólnego. Po drodze zahaczył się jeszcze o Troubadour. Nie mógł tam nie wstąpić, mając gotówkę. 
Standardowo usiadł przy ulubionym stoliku i czekał na kelnerkę. W miedzy czasie wpatrywał się w puste miejsca na kanapie. Brakowało mu imprezowej ekipy w składzie: Robert, Nancy, Tom i Lisa. Kiedyś zawsze tutaj przychodzili w wolnej chwili. Teraz, kiedy Robert leży w szpitalu kontakty się urwały. Duff jedynie słyszał, że Nancy zajęła się striptizem, Tom dilerką, czyli nic ciekawego. Jedynie Lisa znalazła normalną pracę w mało profesjonalnym sklepie muzycznym. 
- Co podać? - Nad Duffem stanęła ciemnowłosa kobieta, ubrana w skąpy strój. Blondyn kojarzył ją z imprezy u Roberta. Była jego znajomą. Miała na imię... chyba Cindy.
- Whisky. - Uśmiechnął się cwaniacko, wpatrując się w biust dziewczyny. Po chwili jednak przypomniał sobie o siedzącej w domu Jane i spuścił wzrok. Zaczekał na zamówienie, a kiedy przyszło, szybko wypił zawartość szklanki. Nie widząc sensu siedzenia w pojedynkę, ruszył do panny May. 


Godzinę później...
 *Oczami Jane*


Ostatnie promienie słońca wpadające do mieszkania przez żaluzje, wino, muzyka i książka. To jedyne czego właśnie potrzebowałam. Lekturka opowiadała o parze buntowników, do tego Sex Pistols w tle. Wszystko sprawiało, że tworzył się magiczny nastrój. Tylko moje mieszkanie nie pasowało do tego punkowego klimatu. Powinnam iść do Duffa. U niego byłoby idealnie. Czarna skórzana kanapa, wszędzie walające się pety, zapach alkoholu, pudełka po pizzy. Z jednej strony syf, a z drugiej coś inspirującego, pociągającego. Zawsze chciałam przebywać w otoczeniu mężczyzn słuchających tego co ja. Ciągnęło mnie do takich wariatów, ćpunów, łobuzów. Tacy faceci byli barwni, mieli osobowości... i kłopoty, ale to nie ważne. 

Dajmy na to taki Bill. Cholernie pociągający szaleniec, o dwóch twarzach. Tej buntowniczej, a czasami nawet brutalnej i tej wrażliwej. 
Później Duff. Kochający punk. Z jednej strony twardy i ordynarny, a z drugiej miły. 
Chciałabym być taka jak oni. Wydaje mi się, że nie mam tak zajebistej osobowości. Przeciętna dziewczyna z prowincji, która wyleciała do Los Angeles robić karierę fotografki. Bezbarwność, pieprzona bezbarwność...
-Jane! - Usłyszałam krzyk Duffa. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam jak macha do mnie. Co on brał?
- Właź na górę! - Rzuciłam przez otwarte okno balkonowe. Kilkadziesiąt sekund i blondas był już w mieszkaniu. Nie dziwię się. Gdybym miała takie nogi, to też bym wszędzie była dwa razy szybciej. - Co się tak darłeś? - Objęłam go ramionami. Chłopak tylko wzruszył ramionami i musnął mnie w usta. 
- Co robisz? - Uśmiechnął się, wchodząc do pokoju. - Uuu widzę panna May się alkoholizuje. 
- Chcesz trochę? - Podałam mu całą butelkę i usiadłam koło balkonu. Zaznaczyłam, w którym miejscu zakończyłam czytanie i odłożyłam książkę na regał. Teraz mogłam przyglądać się Duffowi, który rozkładając się na kanapie sączył wino. Wyglądał cholernie seksownie. Do tego stopnia, że po głowie zaczęły chodzić mi różne myśli.
"Cholera, czy to ten moment? Nie za szybko Jane? A zresztą! Co mi tam. Jestem w Los Angeles. Tutaj każdy aniołek zmienia się w diablicę. Chociaż jeden raz zaszalej." - Uśmiechnęłam się zadziornie i podeszłam do McKagana. Ten zmierzył mnie tylko, po czym wyciągnął z kieszeni woreczek kokainy.
- Masz może ochotę? - Zapytał z lekkim zmieszaniem. Czekając na odpowiedź zerwał się z kanapy i podszedł do odtwarzacza muzyki. Teraz "God Save The Queen" rozbrzmiewało na cały blok. Poczułam nagłego kopa. Duff zresztą też. Zaczęliśmy jak pojebani drzeć się razem z Rotten'em.


"Don't be told what you want
Don't be told what you need
There's no future no future
No future for you "

- Duff, biorę! - Krzyknęłam w pewnym momencie. Spojrzał na mnie nieco... zdziwionym wzrokiem? Najwyraźniej się tego nie spodziewał. Dzisiaj był ten dzień. Może będę go żałować, a może najlepiej wspominać. Zobaczymy...
- Siadaj. - Poklepał kanapę i zaczął wszystko przygotowywać. Jedna kreska dla mnie, druga dla niego. Jeszcze tylko dolar zwinięty w rulonik i odlecimy. Pierwsze uczucie, drażniący ból w nosie, który w miarę upływu czasu ustępuje. Nogi stają się miękkie niczym z waty, oczy przestają współpracować, ręce robią ruchy w zwolnionym tempie. 
Kątem oka zobaczyłam jak Duff wsypuje sobie resztki na język i zbliża się do mnie. Narkotykowy pocałunek? Czemu nie. Taki jest nawet lepszy. Wszystko odczuwasz dwa razy mocniej. 
- Duff dzisiaj bądź moim Sidem, ja będę Nancy. - Usiadłam na niego okrakiem. Najwidoczniej mu się to spodobało, bo zaczął się delikatnie uśmiechać i błądzić rękami po moich plecach, a następnie udach.
- Zmieniasz się. - Wyszeptał przygryzając mi płatek ucha.
- Ale tylko dzisiaj. - Zaśmiałam się głośno, jakbym powiedziała coś cholernie śmiesznego. Pani kokaina działała. Ściany były jakieś takie... kolorowe? Małe kwiatki stojące na parapecie robiły za gigantyczne palmy, a kanapa za wielką, piaszczystą plażę, na której leżeliśmy. 


*Oczami Duffa*

"Oj mała, nieźle na mnie działasz." - Powiedziałem w myślach, kładąc ją delikatnie na plecach. Uśmiechała się zadziornie, przygryzając usta. Już nie mogłem wytrzymać, musiałem pozbawić ją tych pieprzonych ciuchów. Po co one komu? Nie lepiej łazić w "stroju Adama"? 
- Duff... - Szepnęła, zbliżając mi się do ucha.
- Tak?
- Jestem ładna? - Zapytała, spoglądając mi w oczy.
- Oo tak. - Uśmiechnąłem się, oglądając ją całą.
- Jestem seksowna? - Grała ze mną, czekając, kiedy nie wytrzymam i rzucę się na nią jak jakiś pierdolony zwierzak. 
- Jesteś, jesteś. - Pocałowałem ją w usta, a rękami zjechałem na wysokość ud. Jane zadrżała, co cholernie mnie zmotywowało do dalszych działań. Po każdym moim ruchu, przechodził przez nią dreszcz. Cicho mruczała, przymykając oczy. Czułem, że to będzie bardzo pracowita, ale i przyjemna noc...


_____________________________________________

Wesołych Świąt!
 Smacznego jajka, bogatego zajączka i mokrego dyngusa!

16.04.2014

Rozdział 13

 "Potrzeba światła, by docenić mrok." 
~ ABC

 (Muzyka RHCP -Under The Bridge)


~*~

W Los Angeles po raz pierwszy od kilku miesięcy spadł deszcz. Zimy, nieprzyjemny, powodujący iż ludzie zaszywali się w mieszkaniach i leżeli pod kocami, wpatrując się w wielkie krople spływające po oknach. Nie wszyscy jednak odpoczywali.
Duff przemierzał jedną z dzielnic, okrytych złą sławą. Narkotyki, seks i przemoc były tutaj na porządku dziennym. Faceci napadali na kobiety i gwałcili je, a ludzie się przyglądali. Tak ma być. Przecież to takie normalne. Krzyczące laski z tyłkami w śmietnikach w objęciach jakiś obleśnych kolesi. Tak jest dobrze.
Poruszenia nie wzbudzały również uliczne bójki. Zarówno społeczeństwo jak i policja mieli takie incydenty głęboko w dupie. Ostatni raz widziano tutaj jakiegokolwiek funkcjonariusza może z pół roku temu. Wszyscy woleli siedzieć na dupie w komisariatach i wpieprzać pączki, niż działać w terenie, starając się przynajmniej wprowadzić porządek w slumsach.
- Cholera, gdzie ten facet? - Obejrzał się dookoła w poszukiwaniu dilera, który zaopatrywał Roberta w używki. Mieli się spotkać i uzgodnić parę spraw.
Duff oparł się o niewielki budynek i poprawił kaptur. W dalszym ciągu padało, a widoczność była ograniczona do maksymalnie dziesięciu metrów. Zza deszczowej kotary ukazała się szczupła sylwetka mężczyzny. Podszedł do blondyna i nawet  się nie witając zaczął tłumaczyć, o co chodzi.
- Musisz mi zapłacić. Robert wziął towar za 200$ i do tej pory nie zapłacił.
- Ale skąd mam wytrzasnąć tyle hajsu?
- Nie wiem, zorganizuj coś. Sam dałbym ci trochę czasu, jednak nie ode mnie to zależy. Ludzie siedzący nade mną tracą cierpliwość. Masz do jutra. - Powiedział cicho i odszedł. Kiedy zniknął z widoku rzucił coś w stylu "Uważaj na siebie. To niebezpieczna okolica.". McKagan nie zwracał jednak na to uwagi. Kombinował w jaki sposób uzbierać taką sumę. Co prawda to niedużo dla osoby pracującej, jednak nie dla spłukanego dzieciaka z rynsztoku.
-Może koncert by tak zrobić? - Mruczał sam do siebie, nie patrząc na drogę, przez co wpadł na coś... miękkiego. Tym czymś okazał się być brzuch jakiegoś wytatuowanego faceta. Stał z kilkoma kolegami i wpatrywał się groźnie w wystraszonego Duffa.
- Patrzcie jaka ładna panienka! - Parsknął śmiechem, a przyjaciele zaczęli głośno gwizdać. Blondyn już chciał iść, jednak siłą go zatrzymano. Obleśny facet złapał go za rękę, a drugi w tym czasie sprzedał mu energicznego kopa w brzuch. Duff momentalnie zgiął się w pół, starając się złapać oddech. Kiedy tylko udało mu się utrzymać równowagę, oddał napastnikowi  mocnym uderzeniem w nos. Polała się krew, co jeszcze bardziej sprowokowało facetów do bójki. Duff nie miał szans. On jeden na pięciu przeciwników. Dwójka z nich przygniotła go do ściany, a reszta raz po raz to kopała chłopaka, to okładała pięściami. Jaki był tego powód? Wejście z nieuwagi w jednego z oblechów? Tylko dlatego pobili go prawie do nieprzytomności? Najwidoczniej tak. Przestali dopiero, kiedy chłopak się nie ruszał. Leżał tak na mokrych płytach chodnikowych z zakrwawioną twarzą, przeklinając raz po raz i starając się zebrać siły na powrót do domu. Każda próba powstania, kończyła się upadkiem. Dopiero po kilkunastu minutach udało mu się przywrócić do pionu. Słaniał się na nogach, patrząc jednym okiem na drogę. Drugie spuchło do tego stopnia, że nie mógł go otworzyć. Kolejną rzeczą jaka ucierpiała był niewątpliwie jego brzuch. To on sprawiał najwięcej bólu, przez co Duff szedł zgarbiony, z ręką na wysokości pępka.



Tymczasem w mieszkaniu Jane...


 

Siedziała wygodnie, pijąc kawę i studiując książkę o Micku  Jaggerze. W tle leciała jak zwykle ukochana muzyka. Tym razem padło na Led Zeppelin. Plant zaczynał właśnie "Stairway to Heaven", kiedy coś uderzyło w drzwi mieszkania. Jane momentalnie poderwała się z miejsca i ruszyła ku źródłu dźwięku. Niepewnie otworzyła drzwi i zobaczyła Duffa. Serce zamarło jej w piersi. Nigdy nie widziała aż tak zmasakrowanej osoby.
-Duff, Duffie, co ci się stało? Boże, jak? - Szeptała, klękając tuż przy nim. Nerwowo jeździła rękami po twarzy blondyna, chcąc sprawić, aby na nią spojrzał.
Nie miał takiego zamiaru. Nie potrafił. Po raz przyleciał do niej jak skrzywdzone szczenię, powodując kłopoty. "Duff, jesteś cipą! Totalna cipa!" - Krzyczał do siebie w myślach. Jane w tym czasie pomagała mu wstać. Poprowadziła go do salonu i położyła na kanapie. Niemalże ze łzami w oczach rozebrała go z przemokniętych ciuchów i przykryła kocem. Drżącymi rękami wytarła resztki krwi i opatrzyła rany. Plant dalej śpiewał. Ta piosenka, pobity mężczyzna... Przecież to już było! Tyle że z Billem w Lafayette... 



Kilka godzin później...


 

"Duff, Duff... Dlaczego ten chłopak jest magnesem na wszystkie możliwe problemy? Teraz leży koło mnie z zamkniętymi oczami, ciężko oddychając. Co się stało? Nie mam pojęcia. Może jutro się dowiem, kiedy chłopak odzyska nieco sił. Wygląda okropnie. Prawie całe ciało pokryte niebiesko-fioletowymi siniakami i ranami. Kiedy tylko na niego spojrzę, czuję jak boli mnie serce, zaciska się gardło, a z oczu mimowolnie lecą łzy. Mimo to czuję też złość. Po raz kolejny pojawiły się kłopoty. Czy on nie może prowadzić normalnego życia? Na przemian z Robertem ładują się w tarapaty, a mimo to ich kocham..."
Zamknęła pamiętnik i wtuliła się delikatnie w pobitego blondyna.
- Niech to będzie tylko zły sen. Kiedy się obudzę, niech wszystko wróci do normy... Proszę. - Szepnęła, poprawiając kołdrę. Duff delikatnie objął ją ramieniem. W całej tej sytuacji jednak pojawiło się coś pozytywnego. Mógł zasnąć przy ukochanej brunetce, ciesząc się jej ciepłem, zapachem... 



12.04.2014

Rozdział 12

"Miłość jest wieczna. Zauroczenie tylko przejściowe."


(Muzyka)


~*~

Po domu rozniósł się dźwięk dzwonka, który od razu postawił Jane na nogi. Przetarła oczy i spojrzała na zegarek pokazujący godzinę 14.00.
"Boże, aż tyle spałam?" - Robiąc zdziwioną minę ruszyła w stronę korytarza. Po drodze jeszcze ubrała szlafrok, aby nie paradować w samej bieliźnie. Otworzyła drzwi i ujrzała Duffa. Tylko nie takiego zwykłego, jakiego widziała na co dzień. Chłopak miał bardziej ułożone, niż zazwyczaj włosy i starannie dobrany ubiór. Jeśli chodzi o stroje, to McKagan nigdy nie przywiązywał do nich uwagi. Stosował zasadę "co czyste i nie śmierdzi- ubieram".
-Cześć Duffie, wchodź. - Pocałowała go w policzek i poszła do kuchni. Przeczesując ręką włosy, stanęła naprzeciwko lodówki. - Jadłeś coś? - Krzyknęła. W otoczeniu blondyna czuła się niezwykle swobodnie. Nie martwiła się o to, czy palnie coś nieodpowiedniego, czy też zrobi coś, co nie przystoi młodej kobiecie. Po prostu wiedziała, że może być sobą. - Słyszysz mnie, czy nie?
- Yyy... Tak, tak jadłem. - Odpowiedział po chwili zawahania. Ściągnął buty i wszedł do salonu skąd ujrzał przyjaciółkę. Właśnie, przyjaciółkę, czy może kogoś więcej. Sam nie wiedział. Bardzo pragnął, aby Jane była jego kobietą, tylko nie był pewien, czy ona tego chce. Pozostawił tą kwestię do wyjaśnienia w trakcie popołudnia, którego zamierzał z nią spędzić.
-Wiem że nie jadłeś. - Parsknęła cichym śmiechem, przygotowując śniadanie. Starannie układała sztućce, serwetki i na koniec rogaliki francuskie z dżemem. Bardzo przypominała wtedy swoją matkę. Kate również dbała o szczegóły, przede wszystkim przy posiłkach. - Duff, chodź. Śniadanie na stole. - Podeszła do pokoju w którym był blondyn. Kiedy go zobaczyła, uważnie przeglądał zdjęcia stojące na szafce. Z delikatnym uśmiechem przyglądał się małej Jane, siedzącej na wozie taty. - Ziemia do McKagana! - Złapała go za ramię.
- Sorry, zamyśliłem się. Fajne zdjęcia. - Zaśmiał się, odkładając fotografię z powrotem na półkę.
- Tak, w szczególności fajne są na nich moje zęby, a raczej ich brak. Nieważne. Chodź do stołu. - Poszli razem do kuchni, gdzie stało smakowicie wyglądające śniadanie. Duff od razu zauważył kolejną różnicę miedzy nim, a Jane. Ona była profesjonalistką, a on miał wszystko u dupie. Wyjątkiem była oczywiście muzyka. - Mała, mogę cię dzisiaj gdzieś porwać? - Zapytał, wkładając do ust kawałek rogalika. Spojrzał na zaskoczoną dziewczynę. W tym momencie stracił swą pewność siebie. Nie wiedział, czy brunetka się zgodzi biorąc pod uwagę jej wyraz twarzy.
- Jasne. - Odpowiedziała, uśmiechając się serdecznie. Z serca spadł mu kamień. Zgodziła się, to najważniejsze.



Wieczorem...


 
"Jakby to zacząć, aby idealnie oddało stan w jakim się znajduję? Zakochanie, zauroczenie? Tak chyba i mnie to dopadło. Po dzisiejszym dniu jeszcze bardziej się nasiliło. Duff, miły chłopak żyjący zasadą "sex, drugs and rock n' roll", stał się nagle romantykiem. Nigdy nie podejrzewałabym go o takie coś. Oczywiście miłe gesty są na poziomie dziennym, jednak to co pokazał dzisiaj przewyższyło to co robił normalnie.
Dobrze, zacznijmy od początku.
Ciepłe południe, ja ubrana w zwiewną sukienkę i oczywiście nieodłączne trampki podążam tłoczną ulicą, trzymając się ręki Duffa.
Kompletnie nie wiedziałam gdzie idziemy, ani co planuje blondyn. Szczerze mówią, to wtedy o tym nawet nie myślałam. Skupiłam się raczej na postawie chłopaka. Szedł dumnie, prowadząc mnie obok siebie. Czułam się tak jakoś... bezpiecznie? Wiedziałam, że kiedy jestem z nim, nic mi się nie stanie. Sam Duff też raczej nie zrobiłby nic złego, dlatego tak mu ufałam, nawet kiedy prowadził mnie przez najbardziej parszywe ulice.
Po kilkuminutowej wędrówce dotarliśmy do niewielkiego budynku. Totalna ruina. Syf, kiła i mogiła. Nie przeszkadzało m to. Duff, sądząc po minie, myślał co innego. Od dłuższego czasu miał strach w oczach, kiedy wprowadzał mnie w swoje środowisko. Nie potrafiłam tego zrozumieć. To że jestem jakąś marną modelką i osobą lubiącą porządek, nie oznacza, że odrzuca mnie takie otoczenie. Jako dzieciak dorastałam pośród takiego syfu. O wiele bardziej wolałam przesiadywać u ojca w garażu, wybrudzona po szyję smarem, niż w pokoju pośród lalek. Jako licealistka również chodziłam na imprezy do melin. Tam była największa zabawa.
Jednak wracając do tematu. Weszliśmy do owego budynku, gdzie poznałam przyjaciół Duffa. Przywitali mnie niezwykłe uprzejmie. Może dlatego, że byli nieźle wstawieni? No sama nie wiem.
Przedstawili mi się jako Slash i Steven Adler. Steven, Steven... Wydawało mi się, że gdzieś go już widziałam... Tak, w sklepie, miesiąc temu! To na sto procent on! Tylko teraz był jakiś inny. Taki miły i uśmiechnięty. Nie wnikam dlaczego.
Po krótkiej rozmowie z nimi, Duff kazał mi usiąść i posłuchać jak grają. Pierwsze dźwięki, a mnie przeszły ciarki. Od razu rozpoznałam, że grają "I wanna be your boyfriend" Ramones. Bardzo surowa wersja od razu przypadła mi do gustu. Duff grał na basie i śpiewał. Co prawda nie był z niego Robert Plant, czy Steven Tyler, jednak dawał radę. Widać  było jak się przykłada do tego co robi.
Slash również odleciał w pewnym momencie, jakby wpadając w trans. Nie zwracał uwagi na nic. Robił to co kochał, a w dodatku robił to zajebiście. Przedłużona solówka w jego wykonaniu przemknęła przeze mnie niczym piorun.
Steven Adler. Ten był przeciętnym perkusistą. Grał tak jak należy. Ale czy na pewno? W połączeniu z basem tworzył coś zajebistego. Uzupełniał tą muzykę jak nikt inny. Miał własne, niepowtarzalne wyczucie rytmu.
Nie muszę chyba wspominać, jak bardzo ten występ porwał moje serce. Road Crew. Niech ludzie zapamiętają tą nazwę, bo pewnego dnia będzie rozpoznawana na całym świecie.
Po zajebistym show, pożegnałam się z chłopakami. Duff zamówił taksówkę i pojechaliśmy na karuzelę! W parku rozrywki poczułam się jak mała dziewczynka. Tysiące neonów świecących w mroku przywołały u mnie wiele wspomnień z dzieciństwa. Do tego stopnia, że o mały włos, a bym się popłakała.
-Duff ja ci dziękuję. - Wtuliłam się w jego klatkę piersiową.
- Nie ma za co. - Zaśmiał się, obejmując mnie ramieniem. Zadowoleniu ruszyliśmy w kierunku "młyna". Wyobrażam sobie, jak musiałam wtedy wyglądać. Zapewne błyszczały mi oczy, jak u dzieciaka. To już nie wspominam, jaką minę miałam na górze, kiedy ujrzałam panoramę Los Angeles. Bez wahania wpiłam się w usta blondyna, dziękując mu za taki wspaniały gest. Tamtej chwili nie da się opisać. Poczułam jak w brzuchu fruwa mi stado motylków. Najchętniej wróciłabym do tamtego momentu i zrobiła "stop klatkę". Niestety wszystko co piękne, musi się kiedyś kończyć. Duff odprowadził mnie do domu, a następnie poszedł do szpitala, dowiedzieć się czy nastąpiły jakieś zmiany u Roberta.
Ten dzień zaliczam do najbardziej udanych w życiu. Z pewnością nigdy go nie zapomnę."
Jane uśmiechając się, odłożyła pamiętnik i długopis. Zgasiła lampkę, po czym wpatrując się w okno, powoli przymykała powieki. Zasnęła myśląc o nikim innym jak Duffie. Ten chłopak jeszcze namiesza w jej życiu...

6.04.2014

Rozdział 11

W miłości jest zawsze trochę szaleństwa. 
Ale zawsze też w szaleństwie jest trochę rozumu. 
~Fryderyk Nietzsche

(Muzyka)


~*~

29.09.1984r,  Los Angeles

"Los Angeles, piękne miasto, raj na ziemi, mówili. Zawsze wydawało mi się, że rzeczywiście tak jest. Może byłam głupia, a może po prostu podekscytowana? Tego nie wiem. Prawie wszystko okazało się być kłamstwem. Nie było tak różowo jak zapewniano. Co prawda wygląd LA był podobny do tego opisywanego, jednak zachowania ludzi już nie. Aż chciałoby się spieprzyć z powrotem do domu.
Jednak jest coś co, mnie tutaj trzyma, pomimo tych wielu wad stolicy zachodniego wybrzeża - przyjaciele. Zabawne, nazwać przyjaciółmi dwóch facetów, których zna się od mniej niż półtora miesiąca. Duff i Robert. Dlaczego ich pokochałam? Dlaczego tak łatwo zaufałam i pozwoliłam ponieść się emocjom? Tego również nie wiem. Pewnie kiedyś będę przez to cierpiała, ale na razie to nie ważne.
Zawsze było tak, że jako jedna z niewielu dziewczyn z mojego otoczenia, miałam chłopaków za przyjaciół. Dajmy na to czasy Lafayette. Bliscy byli mi tylko Izzy i Axl. No może w następnych latach Violet. Teraz znowu przyjaźnię się z facetami. Wydaje mi się, że o wiele łatwiej jest się z nimi dogadać. Są zazwyczaj szczerzy i bezpośredni. Potrafią słuchać, nie wciskając w środek wypowiedzi własnego zdania. Nie obgadują. Tacy są przynajmniej ci, których znałam.
Ale wracając do moich obecnych przyjaciół. Robert- dalej jest w śpiączce. Szkoda mi go. Marnuje sobie życie. Może jednak uda mu się nawrócić na dobrą drogę i wszystko poukładać. Czas pokaże. Razem z Duffem odwiedzamy go trzy razy w tygodniu z nadzieją, że się wybudzi. Lekarze jednak na razie nie zwiastują takiego wydarzenia. Pozostaje mi się za niego modlić.
To teraz coś o Duffie. Kocham tego blondasa. Coraz bardziej martwię o to uczucie. Wygląda na to, że nasza przyjaźń zmierza w nieco innym kierunku, niż normalnie powinna. Co czuje McKagan? Tego nie wiem. Sama też nie jestem pewna swojego uczucia. Jednak coś iskrzy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Koniec rozpisywania się o mdłych wątkach mego życia. Czas na coś ważniejszego! Duff dołączył do kapeli o nazwie Road Crew. Cholernie się z tego cieszę. W końcu ma zajęcie, odciągające go od smutków i problemów. Co prawda jeszcze nie słyszałam tej grupy na żywo, jednak z jego opisów jest zajebiście. Gra z jakimś mulatem i jego przyjacielem. W najbliższych dniach ich poznam, bo Duff zabierze mnie na próbę. O ile znajdę czas. Ostatnio jestem nieźle zabiegana. W studiu pracuję z fotografami nad kolejnymi sesjami i uczę się chodzić. Brzmi nieco dziwnie, ale taka prawda. Jak to mówi Jim : "Oswajam się z wybiegiem". Idzie mi to dosyć opornie. Często plączą mi się nogi albo nadmiernie macham rękami. Dodatkowo zapominam o kręceniu biodrami. Cóż, muszę nad tym popracować. Może wtedy ktoś mnie dostrzeże i zabierze na poważniejsze projekty? Fajnie by było. Jak na razie cieszę się tym co mam."

Jane odłożyła pamiętnik na półkę, a w zamian sięgnęła po biografię Elvisa Presleya, którą dostała na urodziny od taty. Wygodnie rozsiadając się w fotelu, włączyła kasetę The Beatles i rozkoszowała się chwilą. Czas upływał jak zwykle za szybko. Nim się obejrzała, nastał wieczór.  Około godziny ósmej zadzwonił dzwonek, rozbrzmiewając na całe mieszkanie i pobudzając Jane z drzemki, jaką urządziła sobie podczas czytania. Dziewczyna nieporadnie wstała z kanapy i ruszyła do drzwi. Energicznie je otworzyła i ujrzała nikogo innego jak Duffa. Stał uśmiechnięty, opierając się o futrynę.
-Cześć. - Mruknęła przecierając oczy.
-Ty spałaś? - Zaśmiał się, widząc jej zmęczoną twarz.
-Nie, medytowałam. - Rzuciła z z sarkazmem i ruchem ręki nakazała przyjacielowi wejść. Ten nie czując się skrępowany, wszedł jak do siebie. Rozsiadł się na kanapie i podniósł ze stolika książkę. - Oo, widzę że panna May czyta o królu. - Zagwizdał, mierząc ją wzrokiem.
- No brawo Krzysztofie Kolumbie. Właśnie odkryłeś Amerykę. Jakbyś nigdy nie słyszał, jaką muzyką i wykonawcami się interesuję.
-A ty co? Okres masz, czy jak? Jeszcze chwila, a mnie zagryziesz. - Zaśmiał się kpiąco.
-Nie, nie mam. A w ogóle co cię to obchodzi? Nieważne... Napijesz się czegoś? - Złagodziła nieco ton i podeszła do barku. Blondyn od razu kiwnął twierdząco głową, prosząc o whisky. Dokładnie przyglądał się dziewczynie, co mogło być nieco krępujące.
-Jane, masz plany na jutro? -Zapytał po chwili, licząc na przeczącą odpowiedź.
-Na jutro wyjątkowo nie, a czemu pytasz? - Podniosła wzrok, podając mu szklankę. Chłopak tylko wzruszył ramionami i nadpił ukochanego Jacka. W głowie planował już cały jutrzejszy dzień, oczywiście nie wspominając przyjaciółce o swoich zamiarach. Od dłuższego czasu próbował się do niej zbliżyć. Jednak miał wątpliwości. Jane nie była zwykłą prostytutką z jakimi się zadawał, a kimś wartościowym. Czy chciałaby mieć za chłopaka jakiegoś uzależnionego od kokainy, prostaka z Seattle, kompletnie spłukanego, bez jakiejkolwiek szansy na dobrą przyszłość? Szczerze w to wątpił, jednak serce nie pozwalało mu tak łatwo odpuścić. Pokochał ją nie tylko za wygląd zewnętrzny, ale to co ma w środku. Łatwo zaobserwował jak bardzo troszczy się o wszystkich, jest wrażliwa, ale kiedy trzeba, to i dogryźć potrafi. Taka laska właśnie dla niego.

"Duff, nie rób sobie nadziei. Za wysokie progi, jak na twoje nogi. Chociaż może. Przecież jesteś już tak blisko! A poza tym, ona cię lubi. Zobacz, jesteś całkiem przystojny, będzie dobrze." - Walczył sam z sobą. Jeszcze raz spojrzał na siedzącą obok Jane, wpatrzoną w telewizję. Tak bardzo chciał ją teraz pocałować. - "Nie, nie mogę posunąć się tak daleko. Przecież ona od razu da mi w mordę, ucieknie i bóg wie co jeszcze."
-Jane...
-Hmm? - Mruknęła, odrywając wzrok od ekranu. 
- Czy... Czy ty mnie lubisz? - Wybełkotał. Stchórzył, mówiąc co innego, niż planował.
-No jasne! Zadajesz głupie pytania. - Zaśmiała się, spoglądając mu w oczy. Pewny siebie punk stał się nieśmiałym chłopcem. Jane wzięła sprawy w swoje ręce i przysiadła się nieco bliżej. Oboje doskonale czuli rozgrzewająca się atmosferę. Duff jakby na chwilę zapominając o wszystkim, nachylił się do brunetki. Miała lekko przymknięte oczy i uniesione w lekki uśmiech kąciki ust. Chłopak musnął je delikatnie, oczekując reakcji. Jane przejęła pałeczkę i teraz ona wpiła się w usta blondyna. W tamtej chwili o niczym nie myśleli. Liczyło się to co jest tu i teraz. - Duff, my chyba nie powinniśmy. Nie za wcześnie? - Pytała w przerwach pomiędzy pocałunkami. McKagan słysząc to, od razu się oderwał się od dziewczyny. Mimo to czuł się pewny siebie. Nie dała mu w mordę, a nawet się zaangażowała.
- Kochanie, jesteśmy w LA. Tu wszystko jest nieprzyzwoite i szalone. - Zaśmiał się cicho i ponownie ją pocałował.
"W sumie masz rację. Co mi szkodzi?" - Pomyślała, wplatając palce w jego blond włosy.


4.04.2014

Rozdział 10


Rozdział dedykowany wspaniałej ABC! ;*

"Radość często bywa początkiem naszego bólu."
                                 ~Owidiusz

(Muzyka)


~*~

Nerwowe kroki były ledwo słyszalne pośród ulicznego hałasu. Para przemierzała kolejne to skrzyżowania, pragnąc jak najszybciej znaleźć się w szpitalu, gdzie leżał ich kolega.
-Dlaczego to zrobił? - Zapytała nabierając jak najwięcej powietrza w płuca, aby po chwili głośno je wypuścić.
- Robert ma pewne problemy. - Uciął jakby z lękiem. Nie wiedział, czy może wyjawić dziewczynie tajemnicę przyjaciela. W końcu nie znał jej na tyle dobrze, aby móc zaufać. Mimo to, coś sprawiło, że rozwinął temat. Może troska wymalowana na twarzy Jane? Może tylko zgubne przeczucie? - Robert, on nie ma nikogo. Nie ma rodziny, jest z domu dziecka. Całkiem niedawno dowiedział się, że miał mieć dziecko, ale dziewczyna dokonała aborcji. Po prostu nic nie idzie po jego myśli. Życie nie pozwala mu być szczęśliwym, dlatego ucieka w dragi. Sam mówi, że tylko one się nad nim litują. Zawsze przynoszą ukojenie. Zawsze pomagają zapomnieć. Takie niby złote środki, wiesz. - Spojrzał na nią smutnym wzrokiem. - Kocham go jak brata, ale obecnie nienawidzę. Paradoks. - Uśmiechnął się krzywo i zbladł, jakby zaraz miał zemdleć. Jane również nie czuła się za dobrze. Przygnębiły ją nowe informacje o przyjacielu. Właśnie... Przyjacielu. Chyba tak mogła go już nazywać.
- Cholera. Oby nic mu nie było. - Szepnęła. Nie wyobrażała sobie, aby Robert nagle zniknął z jej życia. Za bardzo się do niego przywiązała. Była to jedyna osoba, nie licząc Duffa i spółki, jaką znała.
To właśnie ten brunet wprowadził ją do mrocznego miasta, uświadamiając zarazem, że LA wcale nie jest takie bajkowe, jak ludzie opowiadają. 
- Jane, a co jeśli on... no wiesz. - Zaczął, lecz nie skończył. Ciężko było mu wypowiedzieć tak okropne słowo. 
- Nawet tak nie mów! On musi żyć! Musi mieć żonę! Musi mieć dzieci! Musi wszystko sobie poukładać! - Z każdym słowem podnosiła głos, który przerodził się w przeraźliwy pisk. Jane zawsze tak reagowała na stresujące sytuacje. 
- Mała, już dobrze. Spokojnie... - Uciszał ją jak tylko mógł. Silnym ramieniem objął dziewczynę, która poczuła się nieco lepiej. Otarła łzę, która niesfornie spływała po policzku. Ruszyli w dalszą drogę. Cel był niedaleko. Wystarczyło zaledwie 10 minut, aby stanęli przed szklanymi drzwiami szpitala. - To tutaj. - Rzucił McKagan, wgapiając się w kremową klamkę. Dziewczyna w tym czasie ruszyła przed siebie, ciągnąc za sobą kolegę. Jak najszybciej pragnęła zobaczyć Roberta. Podbiegła do białej lady, za którą siedziała stara, zgarbiona kobieta. Od razu zapytała ją o przyjaciela, jednak otrzymała standardową, denerwującą odpowiedź:
- Nie udzielamy takich informacji. 
- A gdyby pani przyjaciel umierał gdzieś w szpitalnej sali? Gdyby to były jego ostatnie chwile? Czy nie chciałaby pani być wtedy z nim? - Mówiła, starając się opanować emocje. W środku czuła, jak niezrównoważona siła rozrywa ją na pół. 
- Proszę za mną. - Zmierzyła ich lodowatym spojrzeniem i ruszyła w stronę jednego z oddziałów. Panował tam niesamowity ruch. Pielęgniarki biegały od sali do sali, co wyglądało nieco dziwnie. Tak jak w jednym z wielu standardowych, amerykańskich filmów. 
Do pary podszedł lekarz. Z mimiki jego twarzy było bardzo ciężko cokolwiek wywnioskować. Stanął naprzeciwko i rzucając im krótki spojrzenie, rzucił coś w rodzaju : "Teraz będzie już tylko lepiej. Opanowaliśmy sytuację. Na razie pacjent znajduje się w śpiączce. Miał bardzo duże stężenie heroiny we krwi. Poziom był prawie śmiertelny, nawet dla człowieka uzależnionego od wielu lat. Jednak będzie dobrze." 
Na te słowa zarówno Duff, jak i Jane głęboko odetchnęli. Poczuli, jakby z pleców zrzucono im półtonowy głaz.
- Udało się. - Szepnęła, wtulając się w przesiąkniętą dymem papierosowym koszulkę McKagana. -Obiecuję, że jak on tylko z tego wyjdzie,  to osobiście go spiorę. - Uśmiechnęła się i delikatnie przeczesując włosy ręką, usiadła na zielone krzesło. Duff od razu do niej dołączył. Siedzieli na korytarzu wpatrując się w ludzi. Miejsce wydawałoby się mało przyjemne, a jednak coś sprawiało, że para chciała tam zostać. - Duff, wiesz że ja cię prawie nie znam? - Powiedziała po chwili namysłu, wyrywając chłopaka z własnego świata.
-Może i lepiej. - Uśmiechnął się nieśmiało. - Nie mam barwnej przeszłości. - Rzucił, wpatrując się w czubki ubrudzonych kowbojek.
- Przestań. Opowiedz mi coś o sobie.
-Jeżeli otrzymam parę informacji o tobie. - Podniósł do góry jedną brew. Widząc, że brunetka zgadza się na taki układ, zaczął opowiadać. Najpierw o rodzinie i mieście z którego pochodził, a następnie o przygodach z dzieciństwa. Czas mijał niemiłosiernie szybko. Ludzie przemierzali korytarz, a oni dalej siedzieli i rozmawiali, jakby zapominając o wszelkich wydarzeniach sprzed paru godzin.
-Wiesz, kiedyś miałem zespół. Byliśmy całkiem dobrą grupą punkową, ale kurwa  nie wyszło i spieprzyłem do LA z nadzieją, że natrafię na coś lepszego. Niestety, na razie nic nie idzie po mojej myśli. - Zmrużył oczy na samo przypomnienie przesłuchań w glam rockowych kapelach. Nie należały one do najlepszych wspomnień.
-Nie poddawaj się, a wszystko się uda. Jestem pewna, że będziesz sławniejszy od Rolling Stones´ów. - Uśmiechnęła się szeroko, po czym zmrużyła oczy i zasnęła, opierając się o ramię kolegi.
- Mała, za dużo wrażeń jak na jeden dzień. - Zaśmiał się cicho, tak aby jej nie obudzić.