"Tak bardzo starałam się nie pakować w kłopoty,
Ale w mojej głowie mam wojnę,
Więc po prostu jadę"
-Lana Del Rey "Ride"
~*~
*Oczami Axl'a*
(Muzyka)
Zawsze widziałem, że będę miał w życiu pod górkę i nikt mnie nie wesprze. Już od dzieciaka nie miałem oparcia w żadnym człowieku, nawet w matce. Wszyscy tylko patrzyli jak mierzę się z szarą rzeczywistością, udając, że mi kibicują. Pomoc nie nadchodziła. Nigdy. Wszędzie byłem sam. Tak samo stało się, kiedy wróciłem. W sumie to nie wiem czego oczekiwałem. Miałem nadzieję, że przyjmą mnie z otwartymi ramionami, ciesząc się z mojego powrotu? Przecież doskonale znałem swoją rodzinę. Czułem, że nie bylem jej prawowitym członkiem. Izzy miał rację. Pieprzony, zawsze ma rację. Nie znoszę tego, kiedy przed samym sobą muszę to przyznawać. Nie cierpię być w błędzie. Szkoda, że tak zazwyczaj jest. Tym razem również. Gdybym tu nie przyjeżdżał, nie musiałbym leźć z tymi wszystkimi torbami do tej pieprzonej rudery. Pamiętam ją jeszcze z czasów gimnazjum, kiedy to razem z Izzym i Jane uciekaliśmy nocami z domów, aby tylko się tam spotkać i posłuchać muzyki, porozmawiać, napić się i zapomnieć o paru sprawach. Jednak po czasie przestaliśmy tam chodzić. Przynajmniej ja. Za bardzo bolało mnie to, co tam się wydarzyło. Pierwszy raz w życiu wydarłem się na Jane i o mały włos jej nie uderzyłem. Do tej pory mam przed oczami widok uciekającej z łzami w oczach dziewczyny. Przeprosiłem ją, ale i tak czuję się źle. Dlatego nie chciałem teraz nocować w tej ruderze, źle mi się kojarzyła. Nie miałem jednak wyboru. Chcąc uniknąć większego poruszenia w mieście, a przynajmniej w mojej dzielnicy z powodu przyjazdu, udałem się do tego syfu. Zawsze mogłem spać na dworcu, jednak noce w Indianie nie należą do ciepłych, tym bardziej zaawansowaną jesienią.
Wszedłem do budynku, który w każdej chwili mógł runąć. Wszystko wyglądało tak, jak parę lat temu. No może grzyb na ścianach się powiększył. Kanapa dalej zalegała pod oknem, butelki pod czymś w rodzaju ceglanego iglo, a spreje walały się po ziemi tworząc artystyczny nieład. Przyglądałem się temu wszystkiemu mając mieszane uczucia. Z jednej strony przypominało mi się wiele zabawnych przygód, a z drugiej tych bardziej mrocznych. Postanowiłem skupiać się na tych pierwszych. Spojrzałem na ścianę, na której widniało kilka napisów.
"Bill to ruda pała, która nie chce mi dać wódki"
Dzieło Izzy'ego. On zawsze miał o to do mnie pretensje. Jane nie piła zbyt dużo i wystarczała jej swoja porcja.
"A ja lubię panią Stephanie."
To akurat napisała Janie, po akcji ze Stephanie - starszej pani, teraz może po sześćdziesiątce, która dała jej jakieś kolorowe cukierki, po których wszyscy lataliśmy niemalże pod sufitem. Nie mam pojęcia skąd ta babcia miała takie mocne środki, ale to były nasze pierwsze kontakty z tego typu używkami.
"Jane May, Jefferey Isbell, Bill Bailey"
I na samej górze widniały nasze ogromne podpisy. Zrobiło mi się jakoś cieplej na sercu, po chwili jednak poczułem wewnętrzny ból, mając świadomość, że to nigdy nie wróci. Nigdy już nie będziemy w tym miejscu razem, a tym bardziej tacy sami. Piękni, młodzi, beztroscy. Chyba to najbardziej mnie przygnębiało. Upływający czas, którego nie da się cofnąć, ani nawet zatrzymać... Chociaż na minutę.
~*~
Blondyn przesiadywał w mieszkaniu, delektując się papierosowym dymem wypełniającym jego podniszczone już płuca. Wszechobecną ciszę, która panowała w bloku przerywała jego gra. Improwizował coś na gitarze akustycznej. Myślami był z Jane, za którą tęsknił. Co prawda nie byli ze sobą zbyt długo, jednak zdążył ją pokochać. Brakowało mu zapachu jej ciała, włosów, a także delikatnego głosu, który zawsze budził go po przyjemnie spędzonej nocy. Co prawda na oku miał już Mandy, która również wydawała się być dobrą partnerką, jednak chciał też brunetki, która teraz rozkręcała karierę gdzieś w Nowym Jorku. Nie potrafił się zdecydować. Serce dosłownie rozrywało mu się na dwie części, chcąc uciec do obydwu kobiet, rozum natomiast obstawiał jedną, Mandy. Była blisko, doskonale się rozumieli, potrafili rozmawiać godzinami. Zakochał się we własnej sąsiadce, na którą kilka miesięcy temu nie zwracał nawet uwagi. Dopiero teraz zawróciła mu w głowie. Może dlatego, że szybko kogoś potrzebował? Ba! Blondyn zawsze kogoś potrzebował, aby się nim zajmował, interesował, trochę jak takie duże dziecko. Nie potrafił być sam. Kiedy już tak się działo, szybko kogoś sobie szukał. Tak oto poznał Nancy, później Jane i na koniec Mandy.
Kończył już grać, wypalając trzeciego papierosa, kiedy pomieszczenie przeszył dźwięk dzwoniącego na korytarzu telefonu. Usłyszał jak ktoś szybko otwiera drzwi i podnosi słuchawkę. Bo chodzie wiedział, że to jego olbrzymi sąsiad Darcy. Nie chcąc wsłuchiwać się w rozmowę, wyszedł na niewielki balkonik. Nie dane mu było jednak tam przesiadywać.
- Duff, to do ciebie! Jakaś Nancy dzwoni! - Darcy wydarł się chyba na pół osiedla. McKagan wyszedł z mieszkania i biorąc zwisającą luźno słuchawkę do ręki, przyłożył ją sobie do ucha.
- Co jest? - Rzucił krótko. Był lekko wkurzony na dziewczynę, która od kilku tygodni nie dawała o sobie znaku życia, a przecież kiedyś z nim była. Miał dziwne uczucie, że ta laska wyjątkowo czegoś od niego chce.
- Duff... - Usłyszał jej cichy płacz. Nie wiedział co się stało, lecz nie podobało mu się to. - Jestem w szpitalu. Chodzi o Roberta... - Pociągnęła nosem, a blondynowi zmroziło krew w żyłach. Miał przed oczami już tylko jeden obraz, za który siebie co chwila karcił.
- O co chodzi? - Złapał się za głowę, wyczekując odpowiedzi.
- To nie jest rozmowa na telefon. Przyjeżdżaj, a sam się dowiesz. - Jej ton jakby nieco wypogodniał, stał się bardziej... radosny? Duff zgłupiał, nie mając pojęcia o co jej chodzi. Może po prostu się czegoś naćpała i teraz ma odpały? Przecież był u przyjaciela wczoraj i wszystko było w porządku, o ile można tak nazwać okropny stan śpiączki. Musiał sam się przekonać o co chodzi dziewczynie.
- Dobra, za pół godziny będę. - Odłożył słuchawkę i wrócił do mieszkania. Dotychczas gołą klatę zakrył zbyt dużą koszulką z logo Misfits, a na nogi ubrał czarne, zdarte już kowbojki. Nie namyślając się dłużej, zamknął mieszkanie i pomknął do miejsca, w którym leżał jego jedyny prawdziwy przyjaciel.
~*~
Slash i Steven bezcelowo snuli się cały dzień po ulicach Los Angeles. Kolejny dzień, w którym nie mieli nic do roboty. Powoli tracili jakiekolwiek perspektywy na życie. Coraz rzadziej rozmawiali o zespole i coraz rzadziej sięgali po instrumenty, które kurzyły się gdzieś w kątach mieszkania. Zatracali się w siedzeniu w klubach, bądź szukaniu pieniędzy na coraz to nowsze używki. Doskonale wiedzieli, że nie jest to dobre i mogą się stoczyć, a mimo to balansowali na cienkiej linie.
- Steve idziemy do Marca do Canter's Deli. Na niego zawsze mogę liczyć. - Wybełkotał mulat, ciągnąc spory łyk whisky prosto z gwinta. Oparł się o ramię blondyna, próbując złapać równowagę. Już planował kolejną zabawę z niszczącymi środkami. Na samą myśl o heroinie przyspieszył, tak żeby jak najszybciej być w lokalu kumpla. Kilka minut i byli na miejscu, które doskonale znał już od dzieciaka, kiedy to jeszcze chodził za rączkę z mamą. Z samego progu restauracji został przywitany przez długoletniego przyjaciela.
- Slash przyszedłeś! I jest Steven. Wchodźcie do mnie. - Uśmiechnięty brunet zabrał ich do swojego pomieszczenia nad rodzinną knajpą. Tam rozsiedli się na wygodnych, czerwonych kanapach, podziwiając osiągnięcia Canterów.
- Marc, mam do ciebie sprawę. - Hudson bełkotał coś swoim pijackim językiem. Jego przyjaciel doskonale wiedział, czego chce, lecz tym razem nie mógł pomóc. Obiecał sobie, że już nigdy więcej nie da mu pieniędzy na dragi. Nie chciał mieć nic wspólnego z jego uzależnieniem, nie chciał pomagać mi się niszczyć.
- A ja do ciebie. Załatwię ci odwyk, trochę odpoczniesz, przemyślisz kilka spraw, a ja w zamian załatwię ci występy na Sunset. Założysz zespół i wszystko się ułoży. Złap życie za rogi i prowadź jak należy, a nie spieprzasz w ciemne, boczne dróżki. - Tłumaczył mu, a Steven tylko się temu przysłuchiwał. Co prawda on nie miał aż tak dużego problemu, ale też potrzebował odpocząć od alkoholu. Dopiero teraz uświadomił sobie, że musi stanąć na nogi, spiąć tyłek i dążyć do spełnienia marzeń.
~*~
*Oczami Jane*
(Muzyka)
Coraz bardziej denerwowało mnie własne życie. Wieczna huśtawka nastrojów, taki wielki rollercoaster. Za dnia było pięknie, wszystko zaczęło się normować, chodziłam na sesje, robiłam z tego całkiem przyzwoite pieniądze, jednak wieczorem... Wokół mnie było mnóstwo osób, ale nikogo nie potrafiłam polubić na tyle, aby móc zaufać. Ludzie z modelingu byli inni. Zwracali uwagę na status społeczny, wygląd, majątek, charakter był tutaj raczej mało ważny. Bałam się, że po jakimś czasie przebywania w takim towarzystwie, ja również zmienię swoje światopoglądy. W końcu "z kim przystajesz, takim się stajesz". Miałam nadzieję, że to się jednak nie sprawdzi. Chciałam być normalna. Taka jaka jestem naprawdę, a nie pod zasłoną modelki.
- Jane, gotowa? Wchodzisz za 3... 2... 1... - Tak, zaczęło się. Jestem początkującą modelką, a to jeden z moich pierwszych pokazów. Jak zawsze, stres i obawa. A w tym zawodzie tego nie może być. Musisz pewnie wyjść na wybieg, z piersią wypiętą dumnie do przodu, głową uniesioną wysoko do góry. Do tego wszystkiego idź prosto, w rytm muzyki, kręć biodrami, pewnie stąpaj po podłożu na ponad piętnasto centymetrowych szpilach, kiedy patrzy się na ciebie cała chmara ludzi. Dalej nie mogę się przyzwyczaić do tego trybu życia, ani pracy. To chyba zbyt trudne jak dla mnie... Może warto było zostać tym fotografem i mieć spokój... Może porwałam się z motyką na księżyc. Sama nie wiem. Życie pokaże. Jak na razie muszę się starać opanować ten chaos.
~*~
Siedział na podłodze, smutno brzdąkając "Wild Horses", nie mogąc pojąć dlaczego wszystko się tak potoczyło. Zawsze był myślicielem, musiał na spokojnie rozpatrywać dane sytuacje, analizować je dokładnie. Intensywnie zastanawiał się nad swoją przyszłością. Przecież w pewnym momencie był już tak blisko osiągnięcia założonych celów, a teraz nagle wszystko się rozwaliło. Miał zespół, który całkiem nieźle radził sobie na scenie Sunset Strip, miał przyjaciela, miał dziewczynę, a teraz nie ma nic. Zespół przestał istnieć, trzeba było założyć nowy lub rozglądać się za jakąś grupą. Przyjaciel zostawił go na lodzie i wrócił do domu, szarpany uczuciami. Dziewczyna zostawiła go dla innego, tłumacząc się jego uzależnieniem i kontaktami i dilerami. Właśnie, dodatkowo narkotyki. Kochał je, były jego miłością, a zarazem przekleństwem, o czym również wiedział. Pochłaniał się w czarnej dziurze, z której często nie ma odwrotu. Żył z dnia na dzień, zwykłą krótką chwilą, to był jego sposób na przetrwanie w życiowym syfie. Największe jednak nadzieje, na własną przyszłość pokładał w muzyce, którą czcił ponad wszystko. Grał kiedy tylko mógł, słuchał kiedy tylko mógł, uczył się kiedy tylko mógł. Zatracił się dla największego ze wszystkich nałogów.
Wystarczył mu kawałek podłogi i gitara. Siedział i wykonywał każdy utwór, jaki tylko przyszedł mu do głowy. Wpatrywał się przy okazji w telewizję, która emitowała właśnie jakiś pokaz mody. Stradlin nie miał pojęcia o modelingu, nawet go to zbytnio nie interesowało, po prostu chciał zrobić szum. Od czasu do czasu potrzebował takiego "sztucznego". Oglądał modelki ubrane w fikuśne stroje, jakby ukradzione klaunowi, bądź też znalezione w kontenerze dla potrzebujących. Nie rozumiał, jak można tak zniszczyć sylwetkę kobiety, poprzez tego typu stroje. Toż to zbrodnia!
Z przemyśleń wyrwał go nieznośny dźwięk telefonu, na który poderwał się niechętnie z miejsca.
-Słucham? - Warknął zdenerwowany na osobę, która miała czelność zakłócać jego święty spokój, magiczną aurę samotności.
- Izzy, wracam do LA. - W słuchawce usłyszał głos Axla. Nie wiedział co myśleć, miał mętlik w głowie, nawet nie miał pojęcia jak zareagować na tą wiadomość. To był taki mały szok. Kumpel, który kilka dni temu zjechał z anielskiego miasta, nagle chciał wrócić.
- I co zamierzasz dalej? - Udawał mało przejętego, chociaż bardzo interesowały go dalsze poczynania przyjaciela.
- Chcę zacząć od nowa. Zresetować się, nabrać energii, coś jak takie to... jebane katharsis!
- Skoro tak mówisz, to tak rób. - Rzucił beznamiętnie, starając się zachować pozory obojętności. Tak naprawdę to cieszył się, że rudzielec zdecydował się nareszcie. Miał ochotę jeszcze tylko rzucić "a nie mówiłem", które dawało mu tyle satysfakcji, jednak się wstrzymał. Podczas rozmowy cały czas wpatrywał się w telewizję i w pewnym momencie dostrzegł jakby znaną sobie postać. Pod toną niepotrzebnego, ostrego makijażu ujrzał przyjaciółkę. - Mam chyba przewidzenia... - Jęknął, wpatrując się w ekran jak w ducha.
- O czym ty mówisz?
- Oglądam telewizję, w której jest chyba Jane! To na pewno ona! - Krzyknął radośnie. Brakowało mu tej paskudy. Zawsze wolała swojego "Billa", ale i tak ją kochał. Była taka urocza po mamusi, a jęzor miała po "zelvisowanym" tatusiu. Miło było zobaczyć ją po tylu latach i to jeszcze w takich okolicznościach! Ułożyła sobie nieźle życie.
- Gdzie ty ją widzisz?! - Krzyknął Rose, jakby miał się zaraz udławić własnym sercem.
- No na wybiegu! Jest modelką!
- Nie dziwię się, zawsze była piękna...
- Ej Romeo, nie zlej się zaraz. Przyjeżdżaj szybciej, to pogadamy i zobaczymy, może uda nam się jakoś dostać kontakt do Jane.
________________________________________
Cóż... Nie wiem co powiedzieć, bo nie było mnie ponad dwa i pół miesiąca. To całkiem sporo, jak na mnie. Jeszcze nigdy w życiu nie zaniedbałam tak bloga... Obiecuję poprawę. Teraz już będzie tylko lepiej. Tak mi się przynajmniej zdaje, bo mam pewien plan, który wejdzie w życie już z następnym rozdziałem. To co Wam dzisiaj przedstawiłam, to epilog części pierwszej. Tak kończy się pierwszy tom opowiadania. Są przewidziane 3 tomy. Jak widać, nie zbyt dużo się dzieje, bo akcja zostanie napędzona w II części. Mój misterny plan nareszcie ujrzy światło dzienne. No nic, tyle ode mnie.
Love,
Chelle
PS Proszę o komentarze.
PS 2 Zapraszam do zaktualizowanej zakładki pt. "WSPOMNIENIA"