Sława, szybkie samochody, czerwone suknie.
Kochanie, tylko Ciebie mi w tym wszystkim brak.
~*~
Mijały kolejne dni, tygodnie, miesiące, lata. Tyle się działo wokół mnie, tyle się zmieniało. Ludzie wpadali do mojego życia i uciekali, byłam ciągle na walizkach, w pogoni za marzeniami. Każdego dnia pięłam się coraz wyżej, osiągałam coraz więcej. Ekskluzywne pokazy, bankiety, drogie suknie, szybkie wozy, życie w blasku fleszy. Jechałam ukochanym Chevy Malibu na imprezę zorganizowaną z okazji urodzin jednego z bardziej wpływowych producentów muzycznych w całych Stanach Zjednoczonych. Wpatrywałam się w uliczne lampy, nocne życie LA. Zastanawiałam się nad życiem, tak po prostu. Ostatnio coraz częściej myślałam na tym, kim tak naprawdę jestem i do czego dążę. Mieszanka zwykłej dziewczyny z Lafayette z supermodelką, która powoli przyzwyczajała się do swojej roli. Można by rzec, że przekonałam się do tego zawodu. Znalazłam przyjaciół, spokój, chyba to czego na początku szukałam. Jednak dalej nie mogłam dostać tego, czego tak naprawdę pragnęłam. Miłości. To uczucie powoli zabijało. Odizolowałam się od świata i nie miałam nic poza wybiegiem i tymczasowym mieszkaniem. Dawne wychodzenie na drinki, zastąpiłam siedzeniem w samotności pod kocem, a randki malowaniem tego co tylko mi w duszy grało. Nie miałam pojęcia co działo się na świecie, nie oglądałam telewizji, nie czytałam gazet, nie słuchałam radia. Jedynce co miałam to mój walkman, zawsze spakowany do torby na podróż.
- Jane, Jane kiedy następny pokaz?!
- Kim był mężczyzna, którego ostatnio spotkałaś w restauracji?!
- Niedługo tydzień mody w Mediolanie, czy wystąpisz na pokazie Versace? - Po otworzeniu drzwi wozu do uszu doleciała mi fala pytań, a oczy oślepiło światło pstrykających aparatów. Pospiesznie przeszłam po czerwonym dywanie i weszłam do środka budynku. Na holu w którym wisiał przepiękny, kryształowy żyrandol przywitał mnie gospodarz imprezy. Złożyłam mu życzenia i wręczyłam prezent, po czym ruszyłam na salę, w której miała odbyć się impreza. Uśmiechając się, witałam znane sobie osoby, by w końcu usiąść wyczerpana na krześle. Spoglądałam na ludzi, którzy rozmawiali z sobą, śmiali się. Wyglądali na szczęśliwych, ale czy tak naprawę było? Czy pod maską wiecznego uśmiechu nie krył się ból i smutek? Show business był taki zakłamany. Ciężko było wykryć szczerość, obłudę, radość, czy zwykła fałszywość.
- Jane, chciałbym przedstawić ci tych znanych muzyków z Los Angeles, o których kiedyś ci wspominałem. - Obróciłam się gwałtownie, czując męskie dłonie na ramionach. Poprawiając suknię, wstałam z miejsca i podniosłam wzrok. Zaparło mi dech w piersiach, serce zabiło o wiele mocniej. Ujrzałam Duffa, Slasha i Stevena! Po ponad trzech latach znowu się spotkaliśmy.
- To wy! - Nie patrzyłam na obecność innych i zasady jakimi powinnam się kierować. Najzwyczajniej w świecie wyściskałam każdego po kolei.
- Jane, dalej taka piękna. - Wysoki blondyn puścił mi oczko, uśmiechając się szeroko. Nawet nie zdążyłam podziękować, bo w zdanie wszedł mi Steven.
- McKagan, bo ci jeszcze stanie. - Parsknął śmiechem, a tuż za nim Slash. Tylko Duff miał morderczy wyraz twarzy, jakby zaraz miał kogoś zabić.
- Opowiadajcie co tam u was słychać?! Jezu, tyle was nie widziałam!
- Jesteśmy Guns N' Roses, wydaliśmy płytę i teraz jesteśmy tutaj. - Slash wzruszył zabawnie rękoma, zakrywając się jeszcze bardziej za burzą loków.
- To wspaniale! Gratulacje. Mam nadzieję, że niedługo uda mi się usłyszeć was na żywo. - Duff objął mnie ramieniem i zagwarantował, że dla mej osoby zagra specjalny koncert. Chciałam jeszcze o tyle zapytać, tyle się dowiedzieć, nacieszyć się nimi, jednak nie było mi to dane. Jedna z koleżanek zawołała mnie do siebie, krzycząc że to pilne. Wzdychając cicho, przeprosiłam chłopców i ruszyłam w jej kierunku. Szłam z blondynką za rękę, nie wiedząc dokąd zmierzamy. Zostawiła mnie na jednym z korytarzy, nakazując na siebie poczekać. Stałam tam dobre kilkadziesiąt minut, wpatrując się w pomalowane na złoto ściany, a jej nie było i nie było. Już miałam iść, kiedy na drugim końcu korytarza ujrzałam jego. Zmiękły mi nogi, serce podskoczyło do gardła, ręce zaczęły się mimowolnie trząść, a mózg przestał normalnie funkcjonować. Rude włosy, na których widniała bandana, skórzane spodnie, kowbojki, ramoneska. Wyglądał idealnie. Mój Bill Bailey, ten Bill Bailey! Spoglądałam na niego, czując jak do oczu napływają mi łzy. Pojawił się tak znikąd i tak szybko wywołał we mnie tyle emocji.
- Bill... - Szepnęłam i już po chwili znalazłam się w jego ramionach. Brakowało mi tego, tak cholernie brakowało. Potrzebowałam tego rudzielca, jako przyjaciela. Jako kogoś na kim mogłabym polegać, do kogo się przytulać, tak jak to było dawniej.
- Janie, tyle czasu. - Uśmiechnął się, po czym cmoknął mnie w czoło. Chciałam mu tyle powiedzieć, w głowie miałam ułożony potok słów, którego jednak nie udało mi się uzewnętrznić. - Tyle się nie widzieliśmy. - Odsunął się krok do tyłu i zmierzył mnie wzrokiem do tego stopnia, że czułam dreszcze przeszywające całą linię kręgosłupa. - Tyle się zmieniło. Ty jesteś modelką, ja śpiewam w Guns N' Roses, a przecież jeszcze wczoraj balangowaliśmy w ruderze przy Valley Street.
- Czas szybko leci. - Powiedziałam cicho, patrząc w jego zielone oczy.
- Ale my się nie zmieniamy, prawda? Dalej jesteś tą kochaną Jane. - Uśmiechnął się ciepło. - Chodź, wyjdźmy stąd. Mam ci tyle do powiedzenia. - Złapał mnie za rękę i poprowadził w stronę windy. Kątem oka przyglądałam się jego sylwetce, stylowi poruszania się, mimice twarzy, gestom. Prawie nic się nie zmienił. Nareszcie powróciło do mnie uczucie, którego tak dawno nie zaznałam. Teraz tak jak w Lafayette, szliśmy w ciszy, uciekając do swoich myśli. Dotarliśmy na sam szczyt budynku, a mianowicie na dach. Wychodząc na zewnątrz poczułam gorące kalifornijskie powietrze, otulające moją twarz. Chyba tu było moje miejsce.
- Myślałaś o mnie czasami? - Zapytał się nieśmiało, kiedy usiedliśmy na skraju dachu. Zastanowiłam się nad odpowiedzią. Przecież cały czas siedział w mojej głowie wraz z Izzym. Jadąc z Lafayette do LA miałam nadzieję go spotkać, za każdym razem kiedy tu wracałam miałam nadzieję, że znowu go zobaczę.
- Całkiem często. Nawet przez pewien okres czasu kręciłam się w tych okolicach, mając nadzieję że ujrzę tą rozwrzeszczaną buźkę. - Uśmiechnęłam się, patrząc na jego reakcję.
- To teraz będziesz mogła patrzeć na nią kiedy tylko będziesz chciała, wystarczy jeden telefon.
______________________________
Cześć i czołem :) Wiem, że narobiłam syfu i nie za bardzo wiadomo o co chodzi, jednak niedługo całe opowiadanie ruszy do przodu (czas najwyższy!). Tak więc oto witam Was prologiem tomu drugiego :) Mam nadzieję, że skomentujecie licznie, bo bardzo mi na tym zależy.
Chelle